Actions

Work Header

Ostatnia wyprawa

Summary:

Raoul wyruszył do Algierii w poszukiwaniu śmierci, ale ponieważ nadal nic nie chce iść po jego myśli, zamiast bohatersko zginąć, dostał się do niewoli. Atos i przyjaciele jeszcze raz łączą siły, by pospieszyć mu na ratunek. (AU do zakończenia „Wicehrabiego de Bragelonne”).

Notes:

Jako że wzięłam przykład z Dumasa, więc za opowiadaniem stoi odrobina researchu historycznego i cała masa wyobraźni XD

Betowała Tina Latawiec ♥

Chapter 1: Pożegnania

Chapter Text

Pierwszym, co przyciągnęło uwagę pana d’Artagnana, gdy skręcił w Rue des Lombards, była przygarbiona sylwetka Grimauda stojącego przed wejściem do cukierni. Na widok starego sługi Atosa, który wedle wszelkiej wiedzy d’Artagnana powinien znajdować się u wybrzeży Afryki wraz ze swoim młodym panem, serce kapitana muszkieterów zabiło mocniej.

Grimaud, dotąd pogrążony w rozmowie z jednym z subiektów, którego d’Artagnan pamiętał jeszcze z czasów, gdy przedsiębiorstwo to należało do Plancheta, także już dostrzegł muszkietera i, ukłoniwszy się z daleka, utkwił w nim spojrzenie tak ponure, że ten mimowolnie przyspieszył. Wyprzedziwszy chłopca, który przed dwiema godzinami przybiegł do Luwru z wiadomością, że w sklepie jego pana oczekuje na kapitana dawny przyjaciel, w paru krokach dopadł Grimauda. Już otwierał usta, by zadać pytanie, które napełniało go taką obawą, ale stary sługa potrząsnął tylko lekko głową i cofnął się, gestem zapraszając d’Artagnana do środka. Domyśliwszy się, że to nie Grimaud był owym przyjacielem, muszkieter jednym susem pokonał dwa schodki prowadzące do wnętrza sklepu.

Dostrzegł Atosa niemal od razu i na ten widok poczuł dziwny ucisk w sercu. Hrabia de la Fère siedział bowiem na tym samym krześle, które przed kilkoma miesiącami zajmował Portos, a nawet w podobnej pozycji, również obserwowany z nabożną czcią przez skupionych w przeciwnym kącie sklepiku subiektów. Na tym jednak podobieństwa się kończyły. W przeciwieństwie do barona du Vallon, który w jedno popołudnie bez litości spustoszył do szczętu cukiernię Plancheta, Atos wyraźnie odmówił oferowanego przez nowego gospodarza poczęstunku. Zaaferowany obecnością tak dostojnego gościa, który do tego wydawał się absolutnie nic od niego nie chcieć, pan Boyet na widok wchodzącego d’Artagnana, którego znał, jakby odetchnął z ulgą. Kapitan jednak zbył jego entuzjastyczne powitanie zdawkowym słowem i co prędzej zbliżył się do Atosa.

— Wybacz, że musiałeś czekać, kochany przyjacielu, ale jego królewska mość wybrał się akurat na przechadzkę i dopiero po powrocie zawiadomiono mnie o twoim posłańcu. — Wiedział, że nie musi się tłumaczyć, wykorzystał jednak te kilka słów, by przyjrzeć się bliżej Atosowi.

— O nie, to ty mi przebacz, d’Artagnanie, żem się nie pofatygował osobiście, ale Luwr nie bardzo mi się dziś wydaje gościnnym. — Hrabia jak zwykle uśmiechnął się serdecznie na jego widok i gorąco go uściskał. D’Artagnan znał go jednak dość dobrze, by nie dostrzec, że przyjaciel jest blady i zmęczony, a spokój na jego twarzy wydaje się tylko pozorem czy też maską. Obecność Grimauda zaś powiedziała mu resztę.

Początkowo zamierzał zabrać Atosa do siebie, to jest do swojej winiarni pod szyldem Panny Marii, gdzie mogliby się spokojnie rozmówić nad butelką dobrego Anjou. Wyczuł jednak, że przyjaciel ma mu coś ważnego do powiedzenia i nie chce tyle zwlekać.

— Boyet, czy moglibyśmy porozmawiać u ciebie na górze? — zapytał więc cukiernika.

Ten zgodził się od razu, i to bardzo entuzjastycznie. D’Artagnan szybko przekonał się dlaczego — mieszkanko Plancheta, w którym ongi przez jakiś czas pomieszkiwał, musiało przejść w ostatnich tygodniach gruntowny remont. Ściany, podłogi, meble i firanki lśniły nowością, a gospodarz uśmiechał się z dumą równą księciu, który pokazuje gościom swój pałac.

Na nieszczęście dla pana Boyet ani hrabia, ani kapitan nie mieli jednak nastroju na komplementowanie mieszczańskich pokoi. Grimaud zaś, który cicho niczym duch postępował ich śladem, bezceremonialnie wyrzucił biednego gospodarza za drzwi. Następnie sam wyszedł na korytarz, zamknął je cicho i jak za dawnych muszkieterskich czasów swego pana stanął na warcie u progu.

Widząc, że Atos nadal milczy, d’Artagnan w końcu zdecydował się wypowiedzieć na głos nurtujące go, od kiedy ujrzał Grimauda, pytanie.

— Miałeś jakieś wieści od Raoula? — Początkowo chciał powiedzieć „o Raoulu”, w porę jednak ugryzł się w język.

Atos powoli skinął głową i, nadal bez słowa, wydobył jakiś list i podał go przyjacielowi. Wzrok kapitana natychmiast zatrzymał się na zdobiącym papier herbie, który był mu doskonale znany. List pochodził od księcia de Beaufort. D’Artagnan zbladł mimowolnie i zaczął czytać.

Atos cierpliwie poczekał, aż skończy, a dopiero wtedy odezwał się cicho:

— Przyjechałem się pożegnać.

Mordioux! — zaklął d’Artagnan, nim zdążył się powstrzymać. — Chyba nie sądzisz, że popłyniesz tam sam?

— Mam Grimauda — odparł Atos łagodnie. — A ty masz służbę, której nie możesz rzucić.

— Prawda. — d’Artagnan nerwowo przygryzł wąsy. — Posłuchaj, pójdę do króla. Może da mi urlop. A jak nie, to, diable, raz już zrzuciłem ten mundur, zrzucę znowu.

Atos, wyraźnie wzruszony, pokręcił głową.

— Nie ma potrzeby, kochany przyjacielu. Nie jadę tam przecież, żeby walczyć, ale by pertraktować. Czytałeś wszak, co pisał książę. Widziano, jak Raoul dostał się do niewoli. Gdyby wróg chciał go zabić, zrobiłby to od razu. A skoro pochwycili go żywcem, z pewnością zażądają okupu.

D’Artagnan utkwił w przyjacielu smutne spojrzenie. Widział bez trudu, że optymizm Atosa jest sztuczny i że hrabia pragnie raczej pocieszyć jego niż siebie. List księcia, choć oszczędny w słowach, był bardzo wymowny. Wicehrabia de Bragelonne został ranny wskutek szaleńczej szarży na szańce wroga — szarży, która bez wątpienia miała tylko jeden cel. Rzeczywiście czy to w uznaniu dla jego odwagi, czy dlatego, że widziano go przy wodzu i uznano za ważną personę we francuskiej armii, pojmano go żywcem. Skoro jednak do momentu wysłania wiadomości nikt nie zgłosił się po okup, mogło to równie dobrze oznaczać, że Raoul zmarł wskutek odniesionych ran lub też został stracony. Atos musiał być tego wszystkiego równie świadomy — w gruncie rzeczy jednak niczego to nie zmieniało. Jeśli istniała choć najmniejsza szansa, że jego syn żyje, rolą ojca było zrobić wszystko, by go odnaleźć i ocalić.

— Wiesz, że kocham Raoula jak własne dziecko.

— Wiem. — Atos ścisnął go za rękę. — I wiem, że pojechałbyś ze mną, gdybyś mógł. Dlatego chciałem zobaczyć się z tobą przed odjazdem i powiedzieć ci o tym wszystkim osobiście.

„Ach, gdyby Portos żył, gdyby Aramis nadal był z nami…” — pomyślał d’Artagnan gorzko, nie powiedział jednak tego na głos. Nie warto było posypywać solą i tak już bolesnych ran.

— Kiedy opuszczasz Paryż? — zapytał zamiast tego.

— Pojutrze rano. Jutro jeszcze mam spotkanie z prawnikiem. Chciałbym przed wyjazdem uporządkować swoje sprawy.

D’Artagnan ze złością szarpnął koniec wąsa.

— Jutro jego królewska mość jedzie na polowanie — powiedział głucho.

— Zatem pożegnajmy się już dzisiaj — odparł Atos spokojnie z melancholijnym uśmiechem.

— Ale czy masz gdzie spać? — odezwał się d’Artagnan tak, jakby go nie usłyszał. — Zwolniłeś przecież już jakiś czas temu swoje paryskie mieszkanie? Zatrzymaj się w moim domu przy placu de Grève. To będzie prawie tak, jakbyśmy byli razem.

— Dziękuję, kochany d’Artagnanie, ale wynająłem już sobie mieszkanko na te dwie noce nieopodal Luksemburga. Przyznam ci się zresztą, że choć dawniej nieczuły byłem na podobne wzruszenia, dziś nie chciałbym oglądać ani słuchać egzekucji.

D’Artagnan skinął głową, zły na siebie, że po raz pierwszy w życiu brakuje mu słów. Nagle uderzył się dłonią w czoło.

Pardieu, Atosie, przypomniało mi się właśnie, jakie to plotki krążą od paru dni po Luwrze. Wiesz pewnie, że pan de Martel miał przed trzema dniami wyruszyć z Toulonu z posiłkami dla Djidjelli?

— Wiem. Gdyby Grimaud dotarł do mnie choć odrobinę wcześniej, może zdołałbym się zabrać z nimi.

— Nie w tym rzecz. Widzisz, powiadają, że prócz wojsk pan de Martel wiezie rozkaz królewski odwołujący pana de Beaufort i przekazujący dowództwo nad francuskimi siłami w Algierii panu de Galéan.

Que diable! — zaklął Atos po muszkietersku, co nie zdarzało mu się już od dawna. — Jesteś tego pewien, d’Artagnanie?

— Ba, gdybym był pewien, powiedziałbym ci od razu. Problem w tym, że nie było mnie przy tym, gdy jego wysokość przekazywał rozkazy panu de Martel, a zresztą gdybym był nawet, zdaje się, że rozkaz został wydany jedynie na piśmie i tylko ten, kto patrzyłby jego królewskiej mości przez ramię, mógłby wiedzieć, co naprawdę zawiera. Wiem tylko to, o czym się szepcze na pałacowych korytarzach. Że pan de Beaufort i pan de Galéan nie mogą się ze sobą zgodzić od początku wyprawy…

— O, tyle to i mnie wiadomo. Pan de Galéan był ponoć zdania, że lepszym miejscem do umocnienia się przeciw Berberom byłoby Bougie?

— Tak powiadają — potwierdził d’Artagnan. — Książę de Beaufort wybrał zaś Djidjelli i jako że, zdaje się, cienko tam przędzie, król zaczyna się niecierpliwić. Nigdy zresztą zbytnio nie przepadał za księciem, który dotkliwie przypomina mu o sukcesach Frondy. Nie zdziwiłbym się, gdyby w tej sytuacji zdecydował się przekazać dowodzenie jego rywalowi. Czy znasz pana de Galéan, Atosie?

— Niezbyt dobrze. To, zdaje się, człowiek oddany królowi?

— Bardzo gorliwie oddany. I bardzo ambitny. — D’Artagnan posłał przyjacielowi znaczące spojrzenie. — Jeśli rzeczywiście dostanie dowództwo, będzie chciał wykorzystać swoją szansę i przypodobać się jego wysokości...

— Za wszelką cenę, czy tak? — Atos uśmiechnął się gorzko, dowodząc tym samym, że zrozumiał aluzję przyjaciela. Człowiek, który pragnąłby wkraść się w łaski Ludwika XIV, nie będzie się narażał, by ratować z niewoli byłego narzeczonego królewskiej kochanki.

— Spiesz się, Atosie — powiedział d’Artagnan cicho, nie starając się już nawet ukrywać niepokoju. — Potrzebujesz może pieniędzy?

— Mam wszystko, czego mi potrzeba — odparł Atos i w nagłym porywie czułości przycisnął przyjaciela do serca.

„Wszystko, prócz twojego towarzystwa” — wydawał się mówić ten gest. D’Artagnan, równie jak przyjaciel poruszony, mocno odwzajemnił uścisk.

 

Chapter 2: Trzech to już kompania

Chapter Text

W porcie w Toulonie nie było jak na złość ani jednego statku gotowego wypłynąć w pożądanym kierunku, hrabiemu de la Fère nie pozostało więc nic innego niż czekać. Czynność ta, która zwykle przychodziła temu z natury cierpliwemu człowiekowi z taką łatwością, tym razem była dla niego istną torturą. Toulon, którego ulice jeszcze niedawno rozbrzmiewały gwarem kroków, śpiewów i okrzyków żołnierzy udających się na pomoc Djidjelli, po wypłynięciu floty jakby zapadł w sen, by odpocząć po przejściu wojsk oraz strawić zarobione dzięki ich obecności pieniądze.

Port sprawiał wrażenie wymarłego. Wszystko to niezwykle boleśnie przypominało Atosowi ten dzień sprzed kilku miesięcy, gdy w tym samym miejscu żegnał odpływającego syna, pełen obaw, czy jeszcze go kiedyś zobaczy. Dziś znów tak jak wtedy siedział zastygły w bezruchu na schodach portu, ze wzrokiem utkwionym w morzu, a myślami wybiegającymi jeszcze dalej. Jedyną różnicą było to, że tym razem towarzyszył mu Grimaud, stary sługa jednak, świadom tego, co działo się w sercu i umyśle pana, trzymał się na uboczu w obawie, by swoim widokiem nie budzić jeszcze bardziej ponurych wspomnień. Zjawiał się niczym duch, by okryć hrabiego płaszczem, gdy chłodny morski wiatr przybrał na sile, lub by postawić przy nim kubek rozgrzewającego wina, a potem znów usuwał się w cień i oddawał się podobnemu co chlebodawca zajęciu.

Czekali tak już prawie dwa tygodnie. Posłańcy wyprawieni do sąsiednich portów także nie mieli dotąd żadnych pomyślnych wieści. Nawet teraz Atos widział w oddali zbliżający się powoli samotny biały żagiel, jednak nie sposób było odgadnąć, skąd wraca ten statek, dokąd — jeśli w ogóle — zamierza teraz popłynąć ani kto jest jego kapitanem. Dopóki zaś nie dowiedział się żadnej z tych rzeczy, Atos nie ośmielił się dopuścić do siebie nawet skrawka nadziei.

Statek zbliżał się coraz bardziej i Atos mógł już rozróżnić szczegóły. Była to niewielka jednostka, jedna z tych, jakie należały często do mniej zamożnych kupców, ale nawet ze sposobu, w jaki wchodziła do portu, Atos wnioskował, że mogła dzielnie radzić sobie na otwartym morzu. Gdyby jeszcze udało mu się, prośbą lub łapówką, przekonać kapitana do obrania kursu na południe…

Atos zmrużył oczy, dostrzegłszy, że stojący na dziobie mężczyzna wyciąga lunetę i skierowuje ją w jego stronę. Może zresztą tylko mu się zdawało, może tamtego — raczej pasażera niż marynarza, zważywszy na fakt, że nie zwracał najmniejszej uwagi na załogę pracującą przy żaglach — zainteresował po prostu touloński port. Z jakiegoś jednak powodu Atos czuł, że jest obserwowany. Wytężył więc wzrok, by lepiej przyjrzeć się tamtemu, który zresztą wkrótce schował niepotrzebną już lunetę i kontynuował swoje obserwacje gołym okiem spod ronda głęboko nasuniętego na czoło kapelusza. Choć był już październik, dzień był pogodny i słońce sprzyjało mu, oświetlając nabrzeże. Atosa zaś oślepiało, tak że pomimo że statek był już całkiem blisko, hrabia nie był w stanie dojrzeć rysów twarzy mężczyzny. Coś jednak w sylwetce tamtego wydało mu się nagle znajome. Wstał więc ze schodów i postąpił kilka kroków naprzód i kilka w bok, by spojrzeć pod innym kątem.

W odpowiedzi na jego ruch tamten wychylił się przez burtę i uniósł prawą rękę w geście pozdrowienia. Promienie słoneczne zatańczyły na jego dłoni i Atos dojrzał, że brakuje w niej małego i serdecznego palca. W tej samej chwili mężczyzna, jakby domyśliwszy się wreszcie, w czym problem, zerwał z głowy ocieniający dotąd jego twarz kapelusz. Atos rozpoznał hrabiego de Guiche i z jego ust wyrwał się cichy okrzyk zaskoczenia.

Jego zdumienie wzrosło jeszcze bardziej, kiedy moment później u boku młodzieńca pojawiła się druga postać. Tę Atos rozpoznałby zawsze i wszędzie.

— Pan d’Artagnan! — zawołał, zapomniawszy się, Grimaud, który nie wiedzieć kiedy wyrósł przy boku swego pana.

Atos, oniemiały, odruchowo złapał go za łokieć, poczuł bowiem, że kręci mu się w głowie.

— Panu hrabiemu słabo? — Grimaud, zatroskany, natychmiast zapomniał o statku.

Atos jednak opanował się błyskawicznie i, nie tracąc czasu na odpowiedź, ruszył na spotkanie nadpływających. Drżał przy tym z niecierpliwości, by dowiedzieć się, co też mogło oznaczać to niespodziewane zjawienie się od strony morza dwóch ludzi, których pozostawił głęboko na lądzie. Było mu tak spieszno, że o mało co nie rzucił się, by własnoręcznie łapać podawane przez załogę na ląd cumy.

Jego przyjaciele także musieli się zresztą niecierpliwić, bo zanim jeszcze stateczek o wdzięcznym imieniu „La Fortune” na dobre przybił do nabrzeża, hrabia de Guiche, młodszy i zwinniejszy od towarzysza, wspiął się na burtę i z gracją zeskoczył na stały ląd. D’Artagnan, zbyt już doświadczony, żeby pozwalać sobie na podobną brawurę, również wprawdzie przelazł przez burtę z lekkością nadal zaskakująca u człowieka w jego wieku, zaczekał jednak, aż statek znajdzie się tuż przy nabrzeżu, nim poszedł w ślady towarzysza. Atos wyszedł mu na spotkanie i, złapawszy przyjaciela niemalże w locie, zamknął go w ramionach. Dwaj starzy druhowie uściskali się w milczeniu, a dopiero wtedy zwrócili się w stronę de Guiche’a, który cierpliwie czekał, aż zakończą to powitanie. Dopiero gdy poczuł na sobie pytające spojrzenie Atosa, ukłonił się z szacunkiem i powiedział:

— Mamy nadzieję, że wybaczysz nam, panie hrabio, tak późne przybycie. Pan d’Artagnan świadkiem, że nasz kapitan dokonywał cudów, żeby jak najszybciej nas tu dowieźć.

— Ale skąd się tu wzięliście? — Atos spoglądał wciąż z niedowierzaniem to na niego, to na d’Artagnana, to na statek.

— Z Paryża — odparł wesoło d’Artagnan. — Z przesiadką w Nicei, bo nasze konie nie bardzo jakoś chciały pływać.

To de Guiche pierwszy postanowił zlitować się nad Atosem.

— „La Fortune” należy do pewnego nicejskiego kupca, który przed laty służył w pułku dowodzonym przez mego ojca. Płynie akurat z towarem na Majorkę, która leży po drodze do Algierii, więc po starej znajomości wprosiliśmy się na pokład.

— A że nie byliśmy pewni, czyś już wsiadł na jaki statek, namówiliśmy kapitana, żeby wpłynąć na chwilkę do Toulonu — dokończył d’Artagnan.

Atos powoli pokręcił głową. Miał wątpliwości, czy drobny francuski kupiec rzeczywiście sam z siebie obrałby za cel właśnie wyspę należącą formalnie do Hiszpanii i uchodzącą nie tylko za cel berberyjskich piratów, ale także siedlisko lokalnych korsarzy. Nie to jednak było w tej chwili najważniejsze…

— Dobrze, wiem już, jak się tu dostaliście, ale chciałbym jeszcze wiedzieć, co tu robicie. Co z twoją służbą? — spojrzał znacząco na d’Artagnana, który nie miał na sobie muszkieterskiego munduru.

Gaskończyk wzruszył ramionami z fałszywą obojętnością.

— Stary już jestem. Uznałem, że najwyższy czas na emeryturę.

— A co na to król?

— Ba, a ty byś, Atosie, chciał, żeby twoją gwardią dowodził zniedołężniały starzec?

Atos przypomniał sobie, z jaką swobodą d’Artagnan wyskoczył z wciąż cumującego statku, i uśmiechnął się lekko. Następnie przeniósł wzrok na młodszego z nowo przybyłych jakby w nadziei, że z niego zdoła więcej wycisnąć. De Guiche jednak ani myślał mówić o sobie, za to dość entuzjastycznie zabrał się do zdradzania sekretów swego towarzysza.

— Szkoda wielka, panie hrabio, żeś nie widział, jak sprytnie pan d’Artagnan zabrał się do przekonywania króla. Pierwszego dnia tylko nieco się zgarbił. Drugiego zaczął utykać. Trzeciego nie rozpoznał pana de Saint-Aignan, choć ten stał o parę kroków od niego. Po czterech dniach cały Luwr już plotkował, że kapitan się starzeje.

— I król w to uwierzył? — zapytał Atos z powątpiewaniem.

D’Artagnan ponownie wzruszył ramionami.

— Może mimo wszystko ruszyło go sumienie? Albo po prostu wiedział, że będę odgrywał tę komedię tak długo, aż się mną zmęczy.

Coś w głosie Gaskończyka powiedziało Atosowi, że przeprawa z jego królewską mością wcale nie była tak lekka, jak usiłował mu wmówić. Hrabia nie drążył jednak dłużej, bo choć czuł żal na myśl, że przyjaciel, który tak długo czekał na szlify kapitańskie, zrezygnował z nich tak łatwo ze względu na niego, to jego serce przepełniały ulga i wdzięczność, że będzie miał w tej trudnej podróży tak zacnego kompana.

— A ty, panie de Guiche? — zwrócił się do drugiego z mężczyzn. — Nie szkoda ci opuszczać dworu i tak słodkich rozkoszy, które oferuje?

De Guiche zmieszał się nieco, zrozumiawszy ukryty przytyk, zaraz jednak wyprostował się i śmiało spojrzał hrabiemu de la Fère w oczy.

— To prawda, dwór pełen jest pokus, ale od ich zmiennych kaprysów znacznie droższa jest mi przyjaźń człowieka tak dobrego i szlachetnego jak wicehrabia de Bragelonne. Raoul jest moim najserdeczniejszym druhem, panie hrabio, więcej nawet, jest mi bratem od przeszło piętnastu już lat, nie mówiąc o tym, że zawdzięczam mu życie. Nigdy nie powinienem był pozwolić mu odpłynąć do Afryki samotnie. Jestem tu, by naprawić ten błąd.

Atos uśmiechnął się smutno.

— Nie wiń się, hrabio, bo nie twoją rzeczą było go zatrzymać lub pojechać z nim, lecz moją.

De Guiche odwrócił wzrok i przez chwilę w milczeniu wpatrywał się w robiącą porządek na pokładzie załogę.

— Być może obaj go zawiedliśmy — powiedział wreszcie cicho. — A być może żaden z nas nie był w stanie mu pomóc.

— Nie ma co na próżno roztrząsać przeszłości. — D’Artagnan serdecznym gestem oparł dłonie na ramionach obu towarzyszy. — Mamy statek i plan, ruszajmy więc w drogę. Atosie, ile potrzebujesz czasu, żeby przenieść się na „La Fortune”?

— W pół godziny będę gotowy. Grimaud nie rozpakowywał naszych rzeczy.

— Doskonale. Damy mu dwóch ludzi, niech sam nie dźwiga bagażu, kiedy nie ma potrzeby. A ty chodź z nami, kapitan, zdaje się, już czeka, żeby ci się ukłonić. Jak dobrze pójdzie, jeszcze przed zmrokiem wyjdziemy w morze.

Chapter 3: Starzy znajomi

Chapter Text

Wiatr gnał „La Fortune” naprzód, z każdym podmuchem potwierdzając, że nie bez powodu stateczkowi nadano właśnie to miano — fortuna istotnie zdawała się mu sprzyjać. Już po paru dniach jednostajny widok morskich fal ustąpił miejsca postrzępionym brzegom Balearów. Kapitan, po uprzejmej konsultacji ze swoimi pasażerami, skierował jednostkę w stronę Majorki. Za jego radą postanowili opłynąć wyspę dookoła i zatrzymać się dopiero w stolicy. Ciutat de Mallorca, jak ją podówczas zwano, nie cieszyła się najlepszą sławą. Stanowiła jednak dość duży port, by podróżni mogli mieć nadzieję, że znajdą tu statek gotowy zabrać ich dalej na południe, aż do brzegów Afryki — choćby i nawet należał on do miejscowych korsarzy.

Trzej podróżni stali na dziobie „La Fortune” i obserwowali powoli zbliżający się brzeg zwieńczony postrzępioną linią wzgórz. Dostrzegłszy, że Atos i d’Artagnan pogrążeni byli w cichej rozmowie, hrabia de Guiche, wiedziony delikatnością, zatrzymał się w pewnej odległości, by zapewnić im swobodę. Huk fal zresztą i tak skutecznie topił dźwięk ich głosów.

Oparłszy się o burtę, młody hrabia co i rusz spoglądał jednak ukradkiem na starszych towarzyszy, dumając nad losem, który w ten sposób połączył ich ścieżki. Niejeden z jego rówieśników wiele by dał, żeby wyruszyć na wyprawę pod wodzą nawet jednego czy dwóch z legendarnej czwórki nierozłącznych, o których przygodach nawet dziś tak chętnie słuchano na dworze Ludwika XIV. De Guiche także nie różnił się pod tym względem od innych dworzan, co więcej, skrzętnie korzystał ze źródła informacji w osobie wicehrabiego de Bragelonne i ochoczo niósł jego opowieści w świat. W innych okolicznościach byłby zatem dumny, mogąc płynąć u boku słynnych Atosa i d’Artagnana do Afryki. Dziś jednak w jego uszach brzmiało złowróżbne powiedzenie: „uważaj, czego sobie życzysz”.

Jak gdyby świadom, że o nim myślą, d’Artagnan poruszył się nagle i, nie przerywając rozmowy z przyjacielem, rozejrzał się, aż napotkał spojrzenie de Guiche’a. Hrabia skinął mu głową, a muszkieter — wciąż trudno było nie myśleć o nim w ten sposób — odpowiedział tym samym, nim z powrotem skierował uwagę na skaliste brzegi Majorki. De Guiche mimowolnie przeniósł wzrok na wciąż, mimo upływu lat, proste i silne plecy hrabiego de la Fère. Ten jednak nie okazał się tak jak towarzysz czuły na ukradkowe spojrzenia i nadal, rozprawiając z cicha, wpatrywał się w horyzont.

De Guiche podziwiał d’Artagnana, jednakże, od lat spotykając go regularnie w korytarzach Luwru, Palais-Royal czy Fontainebleau, przywykł już niejako do obecności tej żywej legendy, a przyjazne i wesołe usposobienie Gaskończyka znacznie ułatwiało swobodne rozmowy. Hrabia de la Fère natomiast w jakiś dziwny sposób nadal go onieśmielał — jego, który z taką swobodą brylował wśród książąt… i księżnych. Atos najbardziej z czterech nierozłącznych jawił mu się jako żywy relikt tej wspaniałej epoki, kiedy po ziemi chodzili nie ludzie, lecz półbogowie. Być może zresztą de Guiche pozostawał też pod pewnym wpływem Raoula, który darzył swego ojca nabożną niemal czcią...

W tej właśnie chwili hrabia de la Fère na moment odwrócił głowę i nagle w miejsce herosa de Guiche ujrzał człowieka — zmęczonego, udręczonego niepokojem i niepewnością, choć nadal dumnie wyprostowanego i ze stalowym spojrzeniem, w którym determinacja skutecznie skrywała desperację. W tym momencie nie widział już w dawnym muszkieterze półboga, ale ojca, to zaś wzbudziło w nim szacunek zupełnie innego rodzaju.

„Lepiej, żebyś się znalazł cały i zdrowy, Raoulu, bo inaczej własnoręcznie wydobędę cię choćby i z dna otchłani za to, ileś przysporzył cierpień swemu biednemu ojcu” — zagroził przyjacielowi w myślach. Zaraz jednak się zmitygował, przypomniawszy sobie, jak sam szalał z rozpaczy, gdy myślał, że jest tylko zabawką w rękach księżnej pani.

„Bo jesteś zabawką” — wytknął drwiąco Raoul w jego wyobraźni. „I będziesz nią, aż się tobą znudzi lub cię zniszczy, a wtedy prędko poszuka sobie nowej rozrywki”.

— Wiem, kochany przyjacielu — wyszeptał de Guiche, wychylając się przez burtę, by utkwić wzrok w falach. — Wiem o tym dobrze i dlatego właśnie tu jestem.

„Zaczekaj na mnie, Raoulu” — dodał w myślach. „Nie rób więcej nic głupiego, póki mnie nie ma u twego boku, tak jak ty zawsze byłeś u mojego. Pamiętasz chyba, że nie potrafię sam pływać?”

Poruszony wspomnieniem spotkania sprzed szesnastu lat, pozwolił sobie na tę chwilę wzruszenia, a potem wyprostował się, gwałtownym ruchem odpychając się od burty, i znów odruchowo spojrzał w stronę stojących po przeciwnej stronie dziobu towarzyszy. D’Artagnan i hrabia de la Fère zakończyli już rozmowę i teraz w milczeniu stali nadal ramię w ramię, zgodnie patrząc w ten sam punkt — powoli rosnące na horyzoncie miasto, gdzie miał się zakończyć pierwszy etap ich podróży. O czym tak dumali? O zejściu na ląd i zasięgnięciu wieści? O statkach stojących na redzie i zacumowanych w porcie? Czy może wybiegali myślami jeszcze dalej, na południe, do dzikich brzegów Afryki najeżonych kryjówkami berberyjskich piratów? O czymkolwiek jednak myśleli, de Guiche był głęboko przekonany, że nawet bez słów znali obaj nawzajem swoje myśli, i przyszło mu do głowy, że w kwestii przyjaźni wiele jeszcze musi się od nich nauczyć.

Pogrążony głęboko we własnych rozmyślaniach, nie zauważył, że hrabia de la Fère niespodziewanie znalazł się tuż przy nim.

— Masz przy sobie swoją lunetę?

Napięcie w głosie hrabiego, a także fakt, że pominął wszelkie formy grzecznościowe, powiedziały de Guiche’owi wyraźnie, że chodzi o coś ważnego, prędko skoczył więc pod pokład, by za moment wrócić ze wspomnianym przyrządem.

Atos pospiesznie złapał lunetę i nakierował ją na zakotwiczone pomiędzy nimi a miastem okręty.

— I co? — niecierpliwie popędził przyjaciela d’Artagnan.

— Zdaje się, że pogłoski, które słyszałeś, były prawdziwe — odparł Atos spokojnie, opuszczając lunetę, a widząc niezrozumienie na twarzy młodszego z towarzyszy, podał mu przyrząd. — Spójrz na tamten trójmasztowy okręt po lewej, hrabio, ten na wprost tamtej wieży kościelnej. Czy widzisz nazwę na burcie?

Hrabia de Guiche potrzebował chwili, by odnaleźć właściwe miejsce.

— „Saint Philippe” — odczytał wreszcie z trudem i z wrażenia omal nie upuścił lunety. — Parbleu, toż to okręt flagowy księcia de Beaufort!

— Otóż właśnie. Zdawało mi się już od dłuższej chwili, że poznaję jego sylwetkę.

De Guiche ponownie uniósł lunetę do oka i rozejrzał się po stojących najbliżej statkach, ale żaden z nich nie wydawał się należeć do francuskiej floty.

— Jest sam — zauważył z zaskoczeniem. — Co to może oznaczać?

— Ech, hrabio, nie bardzo chyba zważałeś ostatnimi czasy na to, o czym szepcze się na korytarzach Luwru, jeśli nie dotyczyło to spraw sercowych — zakpił z niego d’Artagnan.

— Poczekajmy, aż książę sam rozwieje nasze wątpliwości — wtrącił łagodnie hrabia de la Fère. — Panie de Guiche, poproś kapitana, żeby zabrał nas w pobliże „Saint Phlippe’a”.

Kapitan „La Fortune”, pomny na przykazy, które otrzymał od właściciela stateczku, posłusznie spełnił prośbę pasażerów. Spoglądał przy tym jednak spode łba na każdą mijaną jednostkę, jakby podejrzewał, że okaże się należeć do coraz śmielej postępujących sobie ponoć w tych okolicach korsarzy. „On nie popłynie z nami do Afryki, choćbyśmy nawet zaproponowali mu górę złota” — pomyślał de Guiche gorzko.

Książę de Beaufort, choć w podłym nastroju, powitał ich niezwykle serdecznie — prawdopodobnie nie bez znaczenia była tu osoba hrabiego de la Fère, któremu zawdzięczał wolność, a dla którego nie miał niestety najlepszych wieści. Opowiedział im raz jeszcze historię pojmania wicehrabiego de Bragelonne przez Berberów, którą znali już z listu. Następnie zaś, choć niechętnie, przyznał, że rozkazem jego królewskiej mości dowództwo nad francuskimi siłami w Djidjelli objął pan de Galéan, w związku z czym on sam postanowił powrócić do Francji i skupić się na podreperowaniu nadwyrężonego niesprzyjającym mu afrykańskim powietrzem zdrowia.

— Ale czy miałeś, mości książę, jeszcze jakieś wieści o wicehrabim? — D’Artagnan w końcu zdecydował się przerwać te przedłużające się wyjaśnienia gospodarza. I całe szczęście, bo de Guiche z trudem już powstrzymywał się przed tym samym, coraz bardziej poirytowany, że księciu wydaje się zależeć jedynie na tym, by w jak najlepszym świetle przedstawić swój odwrót. Tylko hrabia de la Fère zdawał się słuchać gospodarza ze stoickim spokojem, de Guiche jednak, który zdołał już trochę lepiej poznać tego z natury powściągliwego człowieka podczas kilku dni wspólnej podróży, nie miał wątpliwości, że spokój ten był jedynie pozorny.

— Niestety. — Książę de Beaufort westchnął ciężko. — Kazałem pochwycić paru tych drabów i przypiec im pięty, ale żaden z nich nie powiedział nam niczego cennego. Przypuszczałem, że prędzej czy później nasi wrogowie zgłoszą się po okup czy też wymianę na jednego z naszych jeńców, ale do mojego odjazdu nic takiego się nie wydarzyło. Zważcie jednak, panowie, że sytuacja w Djidjelli jest dynamiczna. Kabylowie długo nie mogli się zdecydować, czy bardziej nie lubią nas, czy Osmanów, ale zdaje się, że w końcu się dogadali i teraz Mohammed, bej Konstantyny, daje tam rozkazy. Przypuszczam, że zmiany w strukturze armii naszych przeciwników mogły mieć wpływ także i na decyzje dotyczące jeńców.

Słowa księcia miały prawdopodobnie brzmieć pocieszająco, jednak tylko wzmogły niepokój tych, do których były skierowane — nawet hrabia de la Fère, dotąd niewzruszony, zbladł nieznacznie.

— Czy mógłbyś, książę, dać mi list do pana de Galéan? Nie znam go dobrze, a z twoim poręczeniem łatwiej mi będzie się do niego dostać.

De Beaufort szczerze się zasępił.

— Oczywiście, kochany hrabio, dostaniesz wszystko, o co prosisz. Musisz jednak wiedzieć, że próbowałem rozmawiać z panem de Galéan o naszym drogim Bragelonnie i obawiam się, że nie była to zbyt korzystna rozmowa. Widzisz, pan de Galéan wydał mi się doskonale zorientowany w dworskich… plotkach i zdaje się, że wykoncypował sobie, jakoby uwolnienie wicehrabiego nie było na rękę jego wysokości.

— Och, do stu tysięcy diabłów — zirytował się d’Artagnan. — Nikt go nie będzie pytał o zdanie!

De Beaufort uśmiechnął się lekko.

— I to właśnie chciałem wam radzić. Musicie oczywiście zameldować się u dowódcy Djidjelli, myślę jednak, że lepiej wyjdziecie, biorąc się za poszukiwania na własną rękę. I zdaje się, że znam kogoś, kto będzie mógł wam w tym pomóc. — Dał ręką znak służącemu, który natychmiast wyszedł.

— A czy znasz, książę, jakiś statek, który udawałby się w stronę Algierii? — wtrącił się de Guiche, wciąż pamiętający niepokój na twarzy kapitana „La Fortune”, gdy zbliżali się do wybrzeży Majorki.

— Ja? Niestety nie. Ale coś mi się zdaje, że brat René ma jeszcze niejednego asa w rękawie. — To powiedziawszy, książę ze szczególnym uśmiechem odwrócił się w stronę drzwi, w których stanął właśnie wspomniany zakonnik.

Był to mężczyzna niemłody już, ale jeszcze w pełni sił, odziany w prosty biały habit przewiązany czarnym pasem i przyozdobiony na piersi czerwono-niebieskim krzyżem — znakiem zakonu trynitarzy. Jednak na przekór skromnemu strojowi jego twarz, gładka i delikatna, oraz starannie ułożone, długie, mocno już poprzetykane siwizną włosy zdradzały człowieka wysoko urodzonego. De Guiche zmarszczył brwi, coraz bardziej przekonany, że gdzieś już go widział.

W tej samej chwili d’Artagnan wykrzyknął zdumiony:

— Aramis? Ty tutaj? — W przywitaniu tym nie było ani krzty serdeczności.

Hrabia de Guiche miał ochotę uderzyć się dłonią w czoło. Aramis. Jego wielebność ksiądz d’Herblay, biskup Vannes. Albo raczej były biskup, bo zdaje się, że kiedy pan Fouquet popadł w niełaskę, pociągnął za sobą przyjaciół. De Guiche słyszał jakieś pogłoski o potyczce, jaka odbyła się na Belle Isle, ale księżna pani zaprzątała ostatnimi czasy jego myśli tak skutecznie, że niewiele zważał na wszystko inne. Teraz, patrząc na oschłą, niemalże wrogą reakcję d’Artagnana na widok tego człowieka, który od przeszło trzydziestu lat uchodził za jednego z jego najbliższych przyjaciół, hrabia pożałował po raz kolejny swojej niewiedzy na temat tego, co działo się w ostatnich tygodniach we Francji.

— Aramisie! — W przeciwieństwie do Gaskończyka hrabia de la Fère z radością pospieszył na spotkanie starego druha.

D’Artagnan tymczasem zmierzył habit nowo przybyłego kpiącym spojrzeniem.

— Cóż to, drogi bracie René, czyżbyś uznał, że na stare lata bardziej do twarzy będzie ci w bieli? Zdawało mi się, że gdyśmy się ostatnio widzieli, byłeś nadal jezuitą? O, doprawdy, niedobra to zmiana. Na czarnym habicie znacznie mniej widać krew.

— D’Artagnanie! — stanowczo upomniał przyjaciela hrabia de la Fère.

De Guiche zaś wymienił spojrzenia z księciem de Beaufort i dostrzegł, że ten był równie mocno jak on zdziwiony tak wrogim przywitaniem dawnych kompanów.

Ksiądz d’Herblay zbladł, a potem poczerwieniał ze złości, najwyższym wysiłkiem zdołał się jednak opanować i, zignorowawszy atak d’Artagnana, zwrócił się do drugiego z przyjaciół.

— Jak pewnie wiesz, drogi Atosie, zakon trynitarzy zajmuje się wykupem chrześcijańskich jeńców z muzułmańskiej niewoli. Jako że wszystko wskazuje, że Raoul jest w rękach Maurów, uznałem, że ten habit może nam dopomóc w dotarciu do niego. Nie obawiaj się, za tą sukienką idą także realne możliwości. Mam statek. Na nim zaś kilku innych braciszków, którzy z trzosami pełnymi datków od wiernych wybierają się właśnie do Afryki z podobną co my misją.

— My? — D’Artagnan uniósł brwi, ale Atos błyskawicznie wszedł mu w słowo.

— Dziękuję ci, Aramisie — powiedział gorąco i mocno uścisnął dłoń przyjaciela.

D’Artagnan wyraźnie zrozumiał i zamilkł. De Guiche natomiast zazgrzytał zębami, w pełni świadom, że nie rozumie nic a nic.

Chapter 4: W którym wicehrabia de Bragelonne odkrywa, że nie trafił bynajmniej do nieba

Notes:

(See the end of the chapter for notes.)

Chapter Text

Obudził go śpiew anioła. Zniknęły gdzieś huk dział, szczęk broni, tętent końskich kopyt i jęki konających. Zniknęło nawet jego ciało, jeszcze niedawno tak ciężkie i obolałe, a wraz z ciałem i serce, które dawno już było pęknięte na pół. Raoul westchnął z ulgą i skoncentrował całą swoją uwagę na tym słodkim głosie, który wciąż słyszał gdzieś ponad sobą.

Melodia wydała mu się znajoma. Raoul zmarszczył brwi (dlaczego właściwie nadal je miał? czyżby dusza, nawet wyzwolona, pamiętała jeszcze okowy ciała?) i wytężył uwagę, by dosłyszeć słowa. Chwilę później zamarł. Czyż anioł nie powinien był śpiewać nabożnych pieśni, jeśli nie w tajemnym języku niebios, to przynajmniej po łacinie? Jego anioł tymczasem swoim czystym, delikatnym głosikiem wyśpiewywał właśnie refren pijackiej przyśpiewki, która rozbrzmiewała po karczmach i zajazdach od Hawru po Toulon: „Wszystko wkoło wiruje, kiedy piję klaret, więc od dziś, przyjaciele, piję tylko Anjou lub Arbois”*.

Zdał sobie nagle sprawę z tego, że wstrzymuje oddech — a skoro poczuł jego brak, to oznaczało, że nadal miał płuca, a wraz z nimi i resztę cielesnej powłoki. Gdy tylko to sobie uświadomił, jego zmysły, do tej pory przytępione, zaatakowała cała nawałnica wrażeń. Ciężkie, duszne powietrze. Pot spływający po szyi. Pulsowanie w skroniach. Tępy ból w prawym ramieniu, który z każdą chwilą wydawał się rosnąć. I ten głos, cienki dziecięcy głosik śpiewający piosenkę o winie z Anjou, będącym ulubionym trunkiem jego ojca.

Coraz bardziej przytomniejąc, Raoul zmusił się do otwarcia oczu i zmartwiał. Nareszcie pojął bowiem, że ani niebo, ani piekło nie chciały najwyraźniej jego duszy.

Znajdował się w niewielkim pokoiku, pozbawionym jakichkolwiek sprzętów, jeśli nie liczyć posłania, na którym leżał, wyszczerbionego dzbana u jego stóp i wiadra w przeciwległym kącie. A także drugiego koca, na którym na podwiniętych nogach siedziała drobna, jasnowłosa, najwyżej dziewięcioletnia dziewczynka i, wpatrzona w niebo widoczne przez otwór w suficie, śpiewała pod nosem biesiadną piosenkę.

W jego głowie kłębił się przynajmniej tuzin pytań, ale kiedy Raoul otworzył usta, wydobył się z nich tylko ochrypły jęk. Dziewczynka natychmiast zamilkła i odwróciła się w jego stronę.

— Och, nareszcie się obudziłeś, panie! — wykrzyknęła z mieszaniną radości i niepokoju, zrywając się na równe nogi.

Raoul nie był w stanie odpowiedzieć, mógł tylko leżeć i czekać, aż dziecko zbliży się do niego, naleje wody do ukrytego gdzieś przy dzbanie kubka i niepewnie podsunie mu go do ust. Raoul spróbował unieść głowę, ale przeszywający ból sprawił, że natychmiast się poddał. Dziewczynka zmarszczyła brwi, a po chwili wahania umoczyła dwa palce w wodzie. Raoul skwapliwie zlizał spadające na swoje wargi krople. Powtórzyli tę operację jeszcze kilkakrotnie, aż wreszcie poczuł się dość silny, by spróbować wydobyć z siebie głos.

— Gdzie jestem? — wychrypiał z wysiłkiem.

Dziewczynka bezradnie rozejrzała się po celi i wzruszyła chudymi ramionkami.

— Nie wiem. Było ciemno, jak mnie wieźli. Ale wieźli mnie długo, przez jakieś pola, a potem pod górę, więc chyba daleko od Djidjelli — wyrzucała z siebie te informacje z prędkością rwącego potoku, tak że Raoul z trudem dał radę za nimi nadążyć.

— Jak dawno? — spytał słabo.

— Mnie złapali trzy dni temu. — Dziewczynka mimowolnie zadrżała na to wspomnienie. — A ciebie przywieźli wczoraj wieczorem, panie…

— De Bragelonne.

— De Bragelonne! Tak myślałam, że pana poznaję. — Na twarzy dziewczynki odmalowała się ulga. Jeśli wcześniej obawiała się, kim okaże się jej współwięzień, to na dźwięk jego nazwiska wyraźnie się uspokoiła. — Pan jesteś adiutantem księcia de Beaufort, tak jak mój papa jest adiutantem pana la Guillotiere!

— Ćśśś — jęknął Raoul, uświadomił sobie bowiem, że kimkolwiek byli ich porywacze, lepiej żeby nie wiedzieli, kogo mają w rękach.

Dziewczynka chyba zrozumiała, co miał na myśli, bo nerwowo zerknęła przez ramię w kierunku drzwi.

— Nazywam się Amélie de Thiernay — wyszeptała, pochylając się do ucha Raoula. — Znasz mojego papę, panie de… panie? — poprawiła się szybko.

Raoul wciąż miał kłopot z zebraniem myśli. Nazwisko de Thiernay wydawało mu się znajome, prawdę jednak mówiąc, niewiele rozmawiał z innymi oficerami, jeśli tylko mógł tego uniknąć, nie mówiąc już o tym, że pan la Guillotiere i pan de Beaufort nie bardzo za sobą przepadali, tak więc i ich adiutanci lojalnie omijali się szerokim łukiem.

— Cieszę się, że się obudziłeś, panie… — podjęła tymczasem Amélie i znów w ostatniej chwili ugryzła się w język.

— Raoulu — podpowiedział. Nie miał siły na wymyślanie fałszywych nazwisk, imię zaś przynajmniej nie mówiło dość wiele o tym, kto je nosił.

— Panie Raoulu. Okropnie się bałam, że pan umrze, a ja nawet nie zauważę kiedy. — Podbródek dziewczynki zaczął niebezpiecznie drżeć.

Dotąd wydawała się trzymać tak dzielnie, że do Raoula dopiero teraz zaczęło naprawdę docierać, jak straszne musiały być dla tak małego dziecka porwanie, dwa dni samotnego zamknięcia, a wreszcie podrzucenie do jej celi nieprzytomnego i zakrwawionego oficera.

— Ale czy bardzo cierpisz, panie? — zmartwiła się tymczasem dziewczynka, opacznie rozumiejąc jego ponure spojrzenie. — Chciałam zmienić ci opatrunek, ale nie dałam rady cię ruszyć, więc tylko zajrzałam, czy nie krwawi. Miałeś gorączkę, więc możesz nie pamiętać… — Wyciągnęła rękę, ale zawahała się w pół drogi, więc Raoul ostrożnie odwrócił głowę w jej kierunku. Amélie uśmiechnęła się nieśmiało i zabrała chustkę, której Raoul nawet nie czuł na swoim czole, a potem delikatnie dotknęła jego skroni. — Chyba już jest lepiej — powiedziała niepewnie, ale na wszelki wypadek zmoczyła chustkę w dzbanie i zrobiła mu świeży okład.

— Jest lepiej — potwierdził Raoul, choć bez przekonania. Czuł się okropnie, prócz fizycznego cierpienia doskwierał mu ból innego zgoła rodzaju, nie uważał jednak za słuszne martwić i tak już przestraszonego dziecka. — Dziękuję — dodał po chwili i spróbował się uśmiechnąć.

Amélie odpowiedziała mu tym samym.

Czując się już odrobinę silniej, Raoul z trudem dźwignął się na zdrowej ręce i spróbował sięgnąć po kubek. Dziewczynka natychmiast złapała naczynie i podsunęła mu do ust. Raoul wziął parę łyków i z westchnieniem ulgi opadł na posłanie.

— Mogę jeszcze coś dla ciebie zrobić, panie Raoulu?

Raoul się zawahał. Potrzebował czasu, by przeanalizować ich położenie i obmyślić plan działania, nie był jednak pewien, czy zdoła do czegokolwiek dojść, nim znów zaśnie.

— Możesz mi jeszcze pośpiewać — odpowiedział wreszcie w nadziei, że jeśli zajmie czymś swoją towarzyszkę, może nie będzie ona miała czasu, by myśleć o strachu.

Dziewczynka natychmiast się rozpromieniła.

— Podobało się panu? Panna Lefevre, moja bona, zabrania mi tego śpiewać. Domyślam się dlaczego, ale i tak śpiewam, kiedy mnie nie słyszy. Papa lubi tę piosenkę. Mówi, że panience nie wypada śpiewać takich rzeczy, ale i tak zawsze się śmieje, kiedy mnie usłyszy. A papa śmieje się bardzo rzadko, od kiedy mama…

Raoul skinął głową na znak, że rozumie.

— Dobrze, że tu nie ma panny Lefevre — spróbował zażartować.

Dziewczynka westchnęła ciężko.

— Czy ja wiem? Wolałabym już klęczeć na grochu za karę za ten spacer… Czy tobie też kazano klęczeć na grochu, kiedyś coś zbroił, panie?

Raoul mimowolnie powrócił myślami do tych błogich lat dziecinnych, które spędził w Bragelonne. Choć starał się być posłusznym synem, także i jemu, jak każdemu chyba chłopcu, przychodziły czasem do głowy głupie pomysły. Nie przypominał sobie jednak, by hrabia de la Fère kiedykolwiek ukarał go inaczej niż przy pomocy krótkiego kazania. To wystarczało — nawet nie wiedząc jeszcze, że jest synem hrabiego, Raoul nade wszystko bał się rozczarowania na twarzy ukochanego opiekuna. Koniec końców największym rozczarowaniem okazał się dla samego siebie.

Wiedziony nagłym wzruszeniem, chciał opowiedzieć małej Amélie o ojcu, jednak nim otworzył usta, zapadł znowu w niespokojny sen.

Tym razem obudził go szczęk klucza — choć znów potrzebował paru chwil, by w pełni wrócić do zmysłów, nie miał już złudzeń. Był jeńcem któregoś z kabylskich lub też może osmańskich oficerów. Choć szukał śmierci żołnierza, śmierć więźnia także przyjąłby z ulgą. Jednak świadomość, że wraz z nim w niewoli znajdowało się dziecko, samotne i przerażone, a niemające w tej chwili innego niż on oparcia, zmusiła Raoula do zainteresowania się bliżej ich położeniem. Szepnąwszy uspokajające słowo do Amélie, która na widok obcych natychmiast przysiadła przy jego wezgłowiu, podparł się na zdrowej ręce i utkwił badawcze spojrzenie we wchodzących do celi mężczyznach.

Było ich trzech. Dwóch — jeden o hebanowej skórze, która zdradzała południowe pochodzenie, drugi niczym nieróżniący się z wyglądu od mieszkańców Djidjelli — bez wątpienia było niewolnikami. Zdradzały to zarówno ich proste stroje, jak i fakt, że nie zaszczyciwszy więźniów ani jednym spojrzeniem, zabrali się do wynoszenia wiadra z nieczystościami oraz uzupełniania wody w dzbanie. Trzeci, niski, tęgi mężczyzna w średnim wieku o rudawych, wijących się w kędziory włosach, wyglądał na Europejczyka. Kiedy dojrzał, że jeniec przygląda mu się z uwagą, uśmiechnął się kpiąco.

— Oho, widzę, że nasz bohater nareszcie się przebudził. Jak tam ręka, czy lepiej?

Obcy mówił po angielsku, Raoul odpowiedział mu więc chłodno w tym samym języku:

— Doskonale.

Potem, zaparłszy się mocno, zaczął powoli podnosić się do pozycji siedzącej, jednak ku jego zdziwieniu Anglik natychmiast uniósł skrywany dotąd gdzieś w fałdach luźnej szaty pistolet.

— Połóż się, mój panie. Zbyt szybkie powstanie mogłoby zaszkodzić twemu zdrowiu.

Raoul zacisnął zęby, ale świadom, że nawet z tej odległości kula wystrzelona niewprawną ręką mogłaby dosięgnąć już niemal przytulonej do niego dziewczynki, posłusznie opadł na posłanie.

— Czyim jestem więźniem? — zapytał, starając się, by jego głos zabrzmiał możliwie spokojnie.

— Mój pan nazywa się Maqrin ibn Qassi.

— Twój pan?

Anglik posłał mu kolejny szyderczy uśmiech.

— Myślałeś, że ten, który pochwycił cię w boju, osobiście pofatygował się, żeby sprawdzić, jak się masz?

— Nie brałem cię za swego porywacza — odparł Raoul wyniośle. — Wyraziłem jedynie zdziwienie, że ty także jesteś niewolnikiem.

Zamiast się obrazić, tamten wybuchnął śmiechem tak głośnym, że dwaj pozostali zgarbili się i odskoczyli na bezpieczną odległość.

— Nie porównuj swojej i mojej sytuacji — odparł Anglik, gdy wreszcie się wyśmiał. — I módl się, w jakiegokolwiek boga wierzysz, żeby twoi bliscy szybko zgromadzili okup. Do kogo mamy się po niego zgłosić?

Raoul się zawahał. Ci, którzy go pojmali, nie mieli najwyraźniej pojęcia, kim jest, i nie bardzo chciał zmieniać ten stan rzeczy. Z drugiej jednak strony jeśli była szansa, że ojciec Amélie wykupi ją z niewoli, nie mógł jej tak głupio zaprzepaścić.

— Do pana la Guillotiere — odpowiedział wreszcie. — Zacznijcie od panny de Thiernay. To córka oficera, jestem pewien, że łatwo uzyskacie za nią okup.

Anglik przez chwilę przypatrywał mu się badawczo.

— A ty, chłopcze? O, słyszałem o twojej durnej szarży, nie wątpię, że ktoś tam po waszej stronie chętnie zapłaci za takiego bohatera.

Raoul nie odpowiedział, ale z dumną miną odwrócił twarz do ściany.

— Uparty smarkacz — prychnął Anglik. — Wiesz, że jeśli mój pan inaczej nie będzie mógł na tobie zarobić, sprzeda cię w niewolę? A wtedy zaręczam, że jeszcze zatęsknisz za naszą celą.

Raoul nadal milczał. Amélie natomiast, która dotąd biernie przysłuchiwała się rozmowie, pochyliła się w jego kierunku i szeptem zapytała go po francusku:

— Panie Raoulu, co on mówi? Słyszałam chyba swoje nazwisko.

Nim Raoul zdążył odpowiedzieć, Anglik znów się roześmiał.

— A więc bohater ma na imię Raoul. Dobrze, to już coś.

Raoul raz jeszcze zignorował go i odwrócił głowę, by spojrzeć w twarz Amélie. W oczach dziewczynki czaił się lęk, który mała bardzo dzielnie starała się opanować. Dumny z jej odwagi, Raoul zmusił się do pokrzepiającego uśmiechu.

— Mówi, że chce uzyskać za ciebie okup. To znaczy, że wyśle kogoś do twojego ojca i zażąda pieniędzy, a kiedy je dostanie, wypuści cię wolno.

— A ty, panie Raoulu? — zapytała natychmiast dziewczynka. — Bez ciebie nigdzie nie idę!

— Nie wiem, co ta mała szepcze ci do uszka — zakpił znowu Anglik — ale coś mi się zdaje, że powinieneś jej posłuchać, bo wygląda, jakby miała więcej rozumu od ciebie. Namyśl się dobrze. Jak tu jutro wrócę, oczekuję usłyszeć konkretne nazwisko. W przeciwnym razie moi towarzysze wydobędą je z ciebie siłą, a tego byśmy nie chcieli, nieprawdaż? — To powiedziawszy, pstryknął palcami na pozostałych niewolników, którzy w międzyczasie dokończyli sprzątania i postawili na ziemi dwie miski z jedzeniem, i wszyscy trzej opuścili celę. Zaskrzypiały drzwi, szczęknęła opuszczana sztaba, klucz zazgrzytał w zamku i Raoul pozostał sam ze swoimi myślami oraz wciąż lgnącą do niego ze strachu dziewczynką.

 

Notes:

* Le Tourdion — melodia jest renesansowa, tekst pochodzi dopiero z początków XX wieku, ale tak bardzo mi tu pasował, że postanowiłam przymknąć oko. Piosenka do posłuchania tutaj: https://youtu.be/U9dclrlVTBY

Chapter 5: Bohaterowie, acz niechętnie, zaczynają ze sobą rozmawiać

Notes:

(See the end of the chapter for notes.)

Chapter Text

Raoul znów przespał większość dnia, mimo że usiłował walczyć z tą słabością, widząc, że rozmowa z nim, nawet dość jednostronna, stanowiła dla małej Amélie pewne pocieszenie. Jak na złość jednak ten pierwszy raz od dawna, kiedy nie chciał osunąć się w zapomnienie, zdradziecki organizm nie pozwalał mu utrzymać oczu otwartych dłużej niż przez kwadrans. Budził się na tyle tylko, by wziąć parę łyków wody i zamienić dwa słowa ze swoją towarzyszką, po czym znów wbrew sobie zapadał w niespokojny sen.

Sen ów przyniósł jednak skutek i następnego dnia wicehrabia obudził się już znacznie silniejszy. Uważając na lewe ramię, samodzielnie usiadł na posłaniu i podniósł do ust kubek z wodą, którą Amélie musiała uzupełnić, kiedy spał. Widząc, że jej towarzysz jakoś sobie radzi, dziewczynka pozwoliła mu działać i tylko obserwowała go uważnie ze swojego kąta celi. Kiedy ich spojrzenia się spotkały, Raoul uśmiechnął się blado.

— Dziękuję za wodę — powiedział.

Amélie najwyraźniej tylko czekała na jakikolwiek znak, że wicehrabia pamięta o jej obecności, bo na dźwięk jego głosu natychmiast rozpromieniła się i co prędzej przesiadła się bliżej.

— Mogę nalać więcej — zaoferowała, wyciągając rękę po kubek.

Raoul jednak odmówił, świadom, że mieli tylko jeden, nie tak znowu wielki dzbanek, a on przez swoją gorączkę pił zdecydowanie zbyt dużo. Potrzebował zresztą jeszcze odrobiny wody do innego zgoła celu. Teraz, kiedy zaczął nareszcie myśleć nieco przytomniej, uważnie obmacał przesiąknięty krwią opatrunek i uznał, że czas najwyższy go zmienić. O dziwo, strażnicy zostawili mu nawet czyste bandaże i szarpie. Może zresztą nie powinien się dziwić, wszak większą wartość przedstawiał dla swoich porywaczy żywy niż martwy. Spojrzał raz jeszcze w dół na swoje ramię i zawahał się na moment. Gorączka wywołana zakażeniem przyniosłaby w końcu za sobą błogie ukojenie, którego tak pożądał. Ech, gdyby nie to nieszczęsne dziecko, które musiałoby wówczas bezradnie patrzeć na jego śmierć… Raoul uniósł głowę i spojrzał w zatroskaną twarz dziewczynki. Nie, zdecydował stanowczo. Nawet w obecnym stanie ducha nie potrafiłby się zdobyć na podobne okrucieństwo.

— Amélie — odezwał się łagodnie. — Mam do ciebie prośbę.

— Tak, panie Raoulu? — Dziewczynka gorliwie przysunęła się jeszcze bliżej, gotowa do pomocy.

„Biedne dziecko szuka jakiegokolwiek zajęcia, żeby nie myśleć o strachu, a ja zamiast się nią zająć, przesypiam całe dnie” — pomyślał Raoul ze współczuciem. Nie miał jednak wyjścia, musiał znów ją rozczarować.

— Chciałbym, żebyś usiadła tam w kącie, tyłem do mnie i nie odwracała się, dopóki ci nie powiem, że już można. Zrobisz to dla mnie?

Amélie zerknęła na drzwi. Raoul uśmiechnął się lekko, kiedy odgadł jej myśli.

— Nie martw się, nie zostawiłbym cię tu samej, nawet gdyby nie były zamknięte — zapewnił.

— Obiecujesz, panie? — Dziewczynka surowo zmarszczyła brwi.

Raoul znów się zawahał. Czyż nie pragnął niczego bardziej niż odejść stąd na zawsze i o wszystkim zapomnieć? Nie miał jednak wyjścia — dopóki Amélie znajdowała się pod jego opieką, nie należał już do siebie i nie mógł sobie pozwolić na żadne egoistyczne odruchy.

— Obiecuję, że nie opuszczę cię, dopóki nie wrócisz do ojca — przyobiecał wreszcie uroczystym tonem. — Wierzysz mi?

— Wierzę! — W głosie dziewczynki nie było już ani cienia wątpliwości.

Widząc w jej oczach tę ufność, do której zdolne są tylko najniewinniejsze z istot, Raoul poczuł dziwne ukłucie w głębi serca. Nie miał jednak ani siły, ani ochoty, by się nad nim pochylać.

— W takim razie bądź dobrą dziewczynką, Amélie, i zrób to, o co cię proszę.

Choć nie bez ociągania, mała podniosła się z ziemi i posłusznie powędrowała do przeciwległego kąta, gdzie usadowiła się na swoim kocu zwrócona twarzą do brudnej ściany. Upewniwszy się, że nie będzie podglądała, Raoul usiadł wygodniej i przystąpił do zdejmowania opatrunku.

Szło mu trudniej, niż zakładał. Może dlatego, że mógł posługiwać się tylko lewą ręką, a bandaż był sztywny od krwi i na domiar złego za jej sprawą wydawał się na dobre przytwierdzony do rany. A może po prostu to on był słabszy, niż mu się wydawało. Już po chwili ból zarówno ramienia, jak i głowy oraz nagły atak nudności sprawiły, że bezradnie opuścił rękę, zamknął oczy i oparł się ciężko o ścianę za swoimi plecami.

Przez dobrą minutę po prostu oddychał z wysiłkiem, zbierając siły do następnego podejścia. Niespodziewanie dobiegł go niepewny głosik:

— Trzeba najpierw zmoczyć bandaż. Papa tak robił, jak był ranny. A papa walczył już na jednej wojnie i w dwóch pojedynkach.

— Miałaś nie podglądać — burknął Raoul, nie otwierając oczu.

— Musiałam sprawdzić, dlaczego pan tak jęczysz. — W głosie dziewczynki pojawił się cień nagany.

Raoul mimowolnie uśmiechnął się pod nosem i uniósł powieki.

— Zatem już wiesz. Możesz się odwrócić z powrotem.

— Albo mogę przyjść i pomóc. Nie martw się, panie Raoulu, nie boję się krwi.

— Jak na córkę oficera przystało? — Raoul spróbował zażartować. — Dziękuję ci, Amélie, ale doprawdy nie potrzebuję…

— A wiesz, panie, że masz też drugą ranę na głowie? — weszła mu w słowo dziewczynka.

Wicehrabia zmarszczył brwi i sięgnął zdrową ręką do potylicy. Rzeczywiście zaraz wyczuł, że włosy ma zlepione krwią. To tłumaczyło i ten tępy ból, i to otumanienie, i te zawroty głowy. Jakim cudem do tej pory sam nie zdał sobie z tego sprawy? Zerknął w dół i dostrzegł wreszcie, że fragment koca, na którym wcześniej spoczywał, jest poplamiony krwią. Nie było jej jednak wiele — prawdopodobnie rozcięcie zasklepiło się, zanim jeszcze go tu przynieśli, co oznaczało, że nie mogło być poważne. Raoul machnął więc na nie ręką i wrócił do coraz bardziej obolałego ramienia, ale w tej samej chwili, jak gdyby druga rana chciała przypomnieć o swoim istnieniu, tył jego głowy przeszył nagły ból. Raoul syknął odruchowo, zaraz jednak przypomniał sobie filozoficzne powiedzonko, którym raczył go Grimaud w dzieciństwie, ilekroć jego młody panicz spadł z drzewa, skaleczył rękę czy rozbił sobie kolano: „jak boli, to znaczy, żeś nadal jeszcze żyw”. Cóż, najwyraźniej wbrew sobie wicehrabia de Bragelonne zaczynał właśnie wracać do żywych.

— Chyba jednak przełożymy operację na później — mruknął, sam nie wiedział, czy bardziej do siebie, czy do swojej towarzyszki, i ostrożnie, by wykonać jak najmniej ruchów, zaczął z powrotem się kłaść.

Chwilę później poczuł na swoich plecach delikatny dotyk drobnych rączek i uśmiechnął się w duchu. Czy ta mała naprawdę sądziła, że ma dość siły, by podtrzymać dorosłego mężczyznę? Kiedy jednak chciał opuścić głowę na posłanie, z zaskoczeniem stwierdził, że napotkał na jej drodze coś miękkiego i ciepłego.

— Amélie — zaprotestował słabo. — Jestem za ciężki, nogi ci ścierpną.

— Ćśśś — uciszyła go stanowczo dziewczynka. — Śpij, panie Raoulu, jeśli musisz, tylko odwróć się odrobinę na bok.

Pchnęła go lekko dla poparcia swoich słów i wicehrabia, już na pograniczujawy i snu, posłusznie wykonał polecenie. Zasypiał już, gdy zdało mu się jeszcze, że czujeprzyjemnie chłodny dotyk wilgotnej chustki, którą dziewczynka zaczęła zmywać krew zlepiającą mu włosy.

Obudził się w tej samej pozycji — na zdrowym boku, z głową opartą na kolanach Amélie, która znów cichutko nuciła coś pod nosem. Gdy drgnął, natychmiast umilkła.

— Przepraszam, nie chciałam cię zbudzić, panie.

— To nie ty mnie zbudziłaś. Po prostu już się wyspałem. — Raoul powoli podniósł się do pozycji siedzącej. — Jak twoje nogi?

Dziewczynka poruszyła nimi ostrożnie i zmarszczyła nosek.

— Rzeczywiście ścierpły — stwierdziła tonem, który wskazywał na to, że zupełnie nie wierzyła we wcześniejsze ostrzeżenie towarzysza.

Raoul poczuł się winny. Wiedział, że nie stała jej się duża krzywda, ale i tak zły był na siebie, że w swoim osłabieniu nie zdołał skutecznie zaprotestować, zanim zapadł w sen.

Amélie tymczasem zrezygnowała z prób rozmasowania sobie ud i wyciągnęła się przez posłanie w stronę dzbana. Tym razem to Raoul był pierwszy i z galanterią podał swojej towarzyszce napełniony przez siebie — nie bez wysiłku — kubek.

— Dziękuję — wymamrotała dziewczynka i ochoczo zabrała się do picia.

Raoul tymczasem jeszcze raz zajrzał do dzbana i upewnił się, że na dnie pozostało już tylko kilka łyków napoju.

— Strażnicy przychodzą co wieczór? — zapytał.

Amélie łypnęła na niego znad kubka, jakby z urazą, że przypomniał jej o ich położeniu. Potem zerknęła na otwór w suficie, przez który sączyło się znacznie mniej światła niż przedtem, i westchnęła ciężko niczym umęczona życiem matrona.

— Powinni niedługo przyjść. Ten rudy, który z tobą wczoraj rozmawiał, nie jest Maurem, prawda, panie Raoulu? — zaciekawiła się.

— Nie. — Raoul w porę przypomniał sobie, żeby nie próbować kręcić głową. — Zdaje mi się, że jest Anglikiem.

Dziewczynka zmarszczyła brwi.

— To dlaczego im służy?

Raoul się zawahał. Czy powinien tłumaczyć jej, kim jest niewolnik, kiedy i nad nimi wisiała groźba podobnego losu?

— Może pochwycili go tak jak nas? — dziewczynka domyśliła się w końcu sama, po raz kolejny zaskakując go swoją ponad wiek rozwiniętą przenikliwością.

— Może — odpowiedział wymijająco.

— A zatem może zdołalibyśmy go namówić, żeby nam pomógł? My to znaczy ty, panie, bo ja nie mówię po angielsku.

Raoul spojrzał na promyk nadziei w oczach dziewczynki i zacisnął zęby. Mimowolnie pomyślał, co w jego położeniu zrobiłby hrabia de la Fère. Nie chciał rozczarować Amélie, nie zwykł też jednak ani nie potrafił kłamać, nie widział zresztą sensu w karmieniu jej mrzonkami.

— Widzisz, Amélie, nawet jeśli ten człowiek był ongiś jeńcem, dziś wydaje się być wiernym sługą swego pana — odparł wreszcie, decydując się na szczerość. — Obawiam się, że nie możemy na niego liczyć.

Zupełnie jakby ta krótka rozmowa wystarczyła, by ściągnąć im na głowę tego, o kim mówili, moment później klucz zazgrzytał w zamku i Anglik stanął w drzwiach celi. Tym razem spodziewał się już chyba, że zastanie Raoula w lepszym stanie, był bowiem ostrożniejszy. Nie wszedł do środka, ale zatrzymał się w progu i wycelował w nich swój nieodłączny pistolet. Upewniwszy się, że oboje siedzą potulnie na posłaniu w kącie, skinął z aprobatą głową i dopiero wtedy przepuścił swoich dwóch towarzyszy do środka. Sam jednak pozostał w tym samym miejscu, nie przestając trzymać więźniów na muszce.

Raoul posłał mu pogardliwe spojrzenie i odwrócił się w stronę Amélie, po części by okazać swoje lekceważenie strażnikowi, po części żeby dodać towarzyszce otuchy. Dziewczynka nie patrzyła jednak na niego, ale spłoszonym wzrokiem wodziła za sprawnie krzątającymi się po celi niewolnikami.

— Jak tam, bohaterze, przypomnieliśmy sobie, jak mamy na imię?

Raoul drgnął na dźwięk szyderczego głosu strażnika, ale nie zaszczycił go ni słowem, ani nawet spojrzeniem.

Anglik westchnął ciężko.

— Zważ, że to twoja decyzja, nie moja — mruknął niechętnie.

Musiał dać jakiś ukryty znak swoim towarzyszom, bo w tej samej chwili jeden z nich podskoczył do Amélie i, nim Raoul, nadal osłabiony i ociężały, zdążył zareagować, odciągał ją od niego. Nie zważając na protesty dziewczynki, strażnik pchnął ją na przeciwległą ścianę. Raoul krzyknął ostro i zrobił gwałtowny ruch, by poderwać się z miejsca, ale zarówno przeszywający ból w ramieniu, jak i widok unoszonego wyżej pistoletu osadziły go w miejscu. Pokonany, mógł tylko patrzeć z przerażeniem, jak w ręku drugiego z niewolników nie wiedzieć skąd pojawił się krótki bat o kilku rzemieniach. Cios spadł niemal od razu. Amélie pisnęła głośno, choć raczej z zaskoczenia i oburzenia niż faktycznego bólu, bo strażnik nie włożył w uderzenie zbyt wiele siły, a rzemienie trafiły ją tam, gdzie sukienka już się rozszerzała, pod nią zaś musiało się znajdować kilka halek. To było zaledwie ostrzeżenie.

— To jak, chłopcze, pogawędzimy czy mam kazać zedrzeć jej z pleców tę kieckę?

Raoul spojrzał prosto w lufę wycelowanej w swoją twarz broni i przez moment zastanawiał się, czy Anglik wystrzeli. Zaraz jednak przeniósł wzrok na Amélie, po której twarzy spływały łzy bólu, strachu i upokorzenia.

— Wicehrabia de Bragelonne, adiutant księcia de Beaufort — wycedził przez zęby, ale nic nie zdołał poradzić na fakt, że spod złości w jego głosie przebijała rezygnacja.

— Fiu, fiu, niezłego ptaszka złowił szacowny Maqrin. — Anglik zagwizdał z uznaniem. — Nie chcielibyśmy, żeby ptaszek nam zmarniał w niewoli. — Skinął na mężczyznę, który nadal trzymał mocno Amélie, a ten natychmiast pozostawił ją pod strażą uzbrojonego w bat towarzysza i ruszył w stronę drugiego z więźniów. — A teraz, panie wicehrabio, zdejmiesz koszulę i pozwolisz Tariqowi opatrzyć sobie ramię. Za każdy protest z twojej strony mała otrzyma dwa baty. Jeśli zaczniesz działać mi na nerwy, liczba wzrośnie do trzech. Rozumiemy się?

Raoul w milczeniu skinął głową i posłusznie poddał się zabiegom niewolnika zwanego Tariqiem. Nie patrzył przy tym na żadnego ze swoich strażników, ale na Amélie, usiłując za pomocą tylko spojrzeń i pokrzepiających uśmiechów dodać jej otuchy. Dziewczynka znów zaskoczyła go swoją dzielnością. Wciśnięta w kąt, jak najdalej od swego oprawcy, drżała z przerażenia, ale łzy na jej policzkach zaczynały już schnąć, a w jej oczach obok strachu pojawiły się też duma i wściekłość. Postanowiwszy najwyraźniej, że nie będzie płakać, Amélie przygryzła usta na tyle mocno, że pojawiły się na nich kropelki krwi, zacisnęła piąstki i posłała strażnikowi spojrzenie tak butne, że Raoul zaczął się obawiać, by nie zrobiła niczego niemądrego.

— Amélie — zawołał cicho, ze wszystkich sił starając się, by jego głos brzmiał pewnie i spokojnie pomimo dręczących go wściekłości, bólu i osłabienia.

Dziewczynka powoli oderwała wzrok od strażnika i przeniosła go na swego towarzysza niedoli.

— Jak szła ta piosenka o klarecie i anjou? Zdaje się, że zapomniałem melodię.

Amélie wybałuszyła na niego oczy, a wyraz jej twarzy wyraźnie powiedział mu „wiem, co robisz, i nie dam się na to nabrać”.

Czas wytoczyć wojnę tej flaszce, przyjaciele* — zanucił w akcie desperacji, celowo fałszywie i jak najbardziej zmieniając melodię.

Podziałało. Amélie, wciąż z naburmuszoną miną, dokończyła:

Niech zabrzęczą kielichy, czas śpiewać i pić.

Anglik parsknął śmiechem.

— A niech mnie, takie to rozczulające, że chyba się popłaczę. — Wciąż rozbawiony, rzucił coś w miejscowym narzeczu, a strażnik dziewczynki posłusznie opuścił bat i odsunął się o krok. Amélie natychmiast wykorzystała okazję i w paru susach znalazła się przy Raoulu. Tariq, który skończył już swoje zabiegi, wyszarpnął jej spod nóg stare bandaże i spokojnie odmaszerował do drzwi. Anglik także opuścił wreszcie nieco pistolet i począł się cofać. Widząc, że zbiera się do odejścia, Raoul zawołał za nim:

— Zaczekaj, panie! Znasz już nasze imiona, nie wypada, żebyśmy i my poznali twoje?

Z satysfakcją dostrzegł zaskoczenie na twarzy przeciwnika. Strażnik mógł oczywiście zignorować jego wezwanie, ale tym samym przyznałby się, że obawia się własnego więźnia.

— O’Rourke — odparł po krótkim wahaniu. — Nazywam się O’Rourke.

— Irlandczyk? — Raoul uniósł brwi. — Nie masz, panie, tamtejszego akcentu.

O’Rourke znów wydawał się wahać, Raoul zaś czuł, że odzyskuje choć skrawek odebranej mu wcześniej przemocą godności.

— I ty, Europejczyk i chrześcijanin, pozwalasz sobie gnębić swoich bliźnich, bo tak nakazał ci twój pogański pan? — Teraz to w jego głosie zabrzmiała nutka szyderstwa.

— A kto ci, smarkaczu, powiedział, że jestem chrześcijaninem? — prychnął O’Rourke w odpowiedzi. — Słyszałeś przysłowie, że jeśli wejdziesz między wrony, musisz krakać jak i one?

— Więc zamiast uczciwym człowiekiem, wolałeś zostać wroną?

O’Rourke pokraśniał na twarzy, opanował się jednak i tylko posłał wicehrabiemu kolejny z tych swoich kpiących uśmiechów.

— Myślisz, że mnie przejrzałeś, francuski piesku salonowy, ale nic o mnie nie wiesz. Wychowałem się jako Irlandczyk wśród Anglików, nietrudno było mi zatem nauczyć się życia jako Europejczyk wśród Afrykańczyków.

— Raczej jako ich własność — wytknął Raoul bezlitośnie.

— Możesz sobie kpić, panie bohaterze, ale to ty siedzisz tu w charakterze jeńca, ja zaś zarządzam całym dobytkiem mojego pana, a gdy otrzymamy za was okup, szlachetny Maqrin pozwoli mi wykupić się z niewoli. I myślisz, że pospieszę wtedy z podkulonym ogonem za ocean, by głodować w Irlandii lub wysługiwać się Anglikom? O, bynajmniej. I dobrze ci radzę, mój panie wicehrabio, siedź cicho i nie rób sobie ze mnie wroga, bo jeśli ten twój książę cię zawiedzie, to ode mnie będzie zależało, jaki los ci przypadnie. — Zakończywszy swoją tyradę, O’Rourke odwrócił się na pięcie i głośno zatrzasnął za sobą drzwi.

Wicehrabia uśmiechnął się pod nosem.

— Panie Raoulu? — cichutki, niepewny głosik Amélie przywołał go do rzeczywistości.

Niewiele myśląc, Raoul otoczył dziewczynkę zdrowym ramieniem i lekko przycisnął do siebie.

— Nie bój się, Amélie — szepnął. — Być może miałaś więcej racji, niż sądziłem.

— Racji? — Dziewczynka uniosła głowę.

Raoul nie odpowiedział jednak, pogrążony we własnych myślach. W przeciwieństwie do Amélie wątpił, by był sens odwoływać się do serca czy też sumienia zarządcy. Ale czy tego chciał, czy nie, Irlandczyk był im bliższy niż pozostali strażnicy. Mówili w tym samym języku, łączyły ich przynajmniej w pewnym stopniu pokrewne doświadczenia i obyczaje, a nawet na podstawie tych dwóch krótkich interakcji wicehrabia był w stanie wyczytać co nieco na temat charakteru zarządcy. Jeśli tak niewielkim wysiłkiem zdołał sprowokować O’Rourke’a i skłonić go do zwierzeń, można było przypuszczać, że jeśli przyłoży się bardziej do tych rozmów i obserwacji, zdoła zmusić Irlandczyka, by odsłonił się jeszcze bardziej. Póki był zmuszony tkwić w tej celi, zbyt osłabiony, by próbować ucieczki, miał przynajmniej czas, by spróbować dowiedzieć się jak najwięcej o przeciwniku i poszukać słabego punktu, który mógłby wykorzystać.

„Nie byłbyś ze mnie chyba zbyt dumny, ojcze” — pomyślał nagle i poczuł ukłucie wstydu. „Ale coś mi się zdaje, że przynajmniej panowie d’Artagnan i d’Herblay przyklasnęliby moim planom” — pocieszył się zaraz — „a ty wszak zawsze chwaliłeś ich spryt. Jeśli nie jestem godny bycia twoim synem, to może chociaż okażę się ich pojętnym uczniem”. Rozważając, jak postąpiliby w jego położeniu najbliżsi przyjaciele hrabiego de la Fère, bezwiednie niemal przyjął z rąk dziewczynki przyniesioną przez strażników kolację. Wkrótce potem na powrót zmorzyła go senność.

 

Notes:

Cytowana piosenka to nadal „Le Tourdion” w moim luźnym tłumaczeniu.

Chapter 6: Gdy jeden sztorm milknie, drugi przybiera na sile

Chapter Text

Miarowe kołysanie statku zazwyczaj ułatwiało zaśnięcie d’Artagnanowi, który, prawdę mówiąc, i bez tego potrafił zapaść w sen w dowolnym miejscu i dowolnej pozycji. Tej nocy jednak pierwszy raz od dawna nie mógł spać. Myślami wracał wciąż do porannego spotkania z flotą pana de Galéana, wracającego z podkulonym ogonem do Francji po oddaniu Djidjelli Berberom. Wieść ta podziałała na przyjaciół jak grom z jasnego nieba. Jeszcze wczoraj głęboko wierzyli, że płyną do fortecy, wprawdzie obleganej, ale jednak obsadzonej przez francuski garnizon, skąd będą mogli zorientować się w sytuacji i zasięgnąć języka, jeśli nie u szpiegów pracujących dla de Galéana, to przynajmniej u jego jeńców. Tymczasem wszystko wskazywało na to, że zamiast tego przyjdzie im zejść na ląd we wrogim, a do tego zupełnie nieznanym kraju. Trzej towarzyszący Aramisowi prawdziwi trynitarze, którzy już nie po raz pierwszy udawali się do Afryki w celu wykupu pojmanych przez Maurów Europejczyków, zareagowali na te wieści stoickim spokojem. Ich celem i tak nie było zresztą Djidjelli, lecz któreś z większych miast, przez których targowiska przewijały się dziennie dziesiątki niewolników. Co natomiast myślał sam ksiądz d’Herblay, d’Artagnan nie był w stanie odgadnąć. Dawni przyjaciele, zawarłszy niepisany rozejm, by nie dokładać trosk Atosowi, od trzech dni bowiem skrzętnie schodzili sobie z drogi.

D’Artagnan mimowolnie przypomniał sobie cień rozpaczy w spojrzeniu hrabiego de la Fère, gdy dotarło do nich, co oznacza widok floty, i zazgrzytał zębami ze złości. Potrzebowali planu, d’Artagnan zaś, na którego przyjaciele zawsze mogli dotąd liczyć, gdy chodziło o podobne sprawy, czuł, że tym razem nie ma co liczyć na żaden przebłysk geniuszu. Nie wiedział o Algierii i jej mieszkańcach nic ponad to, co zasłyszał przypadkiem, a i wtedy nie przykładał zbyt wiele wagi do zasłyszanych informacji, pochłonięty znacznie bliższymi sprawami. Egzotyczna wyprawa księcia de Beaufort, jako wojna morska, nie interesowała zbytnio starego muszkietera, nawykłego do walki na lądzie, gdzie na pole bitwy mógł dotrzeć konno w ciągu tygodnia czy dwóch. Na uzupełnienie braków w edukacji przy pomocy uczonych książek było już natomiast za późno, d’Artagnan musiał zatem zdać się na towarzyszy podróży. Nie chcąc zadręczać Atosa, dostatecznie już przybitego tym niespodziewanym obrotem spraw, zabrał się gorliwie do przepytywania braciszków, na razie jednak nic, co od nich usłyszał, nie podsunęło mu na myśl żadnego pomysłu. W końcu, chcąc nie chcąc, musiał przyznać, jak cenne mogły okazać się dla nich obecność Aramisa i jego tajemnicze koneksje.

Westchnąwszy ciężko — po cichu jednak, by nie zbudzić Atosa, śpiącego na sąsiedniej koi — d’Artagnan wstał, po omacku ubrał się, owinął płaszczem i na palcach wyszedł z kajuty. Dopiero u stóp zejściówki zapalił lampę, założył buty i zwinnie wspiął się na górę.

Mimo że przed momentem myślał o Aramisie, ani trochę nie spodziewał się zastać go o tej porze na pokładzie. Ksiądz d’Herblay stał tyłem do niego, wpatrzony w ciemność, Gaskończyk nie widział więc jego twarzy, bez trudu potrafił jednak ją sobie wyobrazić. Już podczas ich pierwszego spotkania na pokładzie „Saint Philippe’a” zauważył, że Aramis wyglądał, jakby przez tych kilka tygodni postarzał się o dziesięć lat. Odkrycie to wywołało w d’Artagnanie dziwną satysfakcję.

Morze było znacznie bardziej niespokojne niż wieczorem, gdy d’Artagnan kładł się do koi. Wiatr wył i szarpał wszystko, co napotkał na swojej drodze, tak że elementy statku, których nazw ani często nawet przeznaczenia Gaskończyk nie znał, wydawały dźwięki, które wraz z hukiem fal układały się w iście piekielną symfonię. Chyba tylko jakiś tajemniczy szósty zmysł pozwolił Aramisowi dosłyszeć w tym wszystkim miękkie kroki zmierzającego w jego stronę przyjaciela.

— Idzie sztorm — powiedział, nawet się nie odwracając.

Czy wiedział, kto za nim stoi, czy tylko wyczuwał ludzką obecność, trudno było powiedzieć.

D’Artagnan oparł się plecami o burtę obok przyjaciela i utkwił wzrok w rozbijających się o bok statku falach, ledwo widocznych w otaczającej ich ciemności.

— Czyżbyś też nie mógł zasnąć?

Pytanie było wypowiedziane zupełnie neutralnym tonem. Mimo to Aramis wyprostował się nieznacznie, jakby gotował się do przyjęcia ciosu.

— Jeśli znów szykujesz jakiś dowcipny komentarz o moim sumieniu, daruj sobie — prychnął.

— Nie planowałem, ale skoro sam poruszasz ten temat… — D’Artagnan posłał towarzyszowi kpiące spojrzenie spod uniesionych brwi, na próżno jednak, bowiem było zbyt ciemno, by ten mógł je zauważyć, nawet gdyby w tej chwili patrzył w jego kierunku. — Co tu robisz? — zapytał wprost, świadom, że Aramis był królem wykrętów, on zaś nie miał nastroju ani cierpliwości, by bawić się w gierki.

— Zdawało mi się, że to samo co ty — odparł Aramis na powrót swoim spokojnym, do bólu uprzejmym tonem. — Czyżbyś sądził co innego, przyjacielu?

— Gdybym wiedział, co sądzić, przyjacielu — d’Artagnan odpowiednio zaakcentował to słowo — nie pytałbym cię o to. Mój Boże, znam cię przeszło trzydzieści lat, a zdaje się, że nie znam cię wcale. Kto wie, może zapragnąłeś dla odmiany zostać sułtanem i sprawić sobie ładny harem?

Aramis wyprostował się jeszcze bardziej, ale po chwili, ku zaskoczeniu d’Artagnana, zgarbił się znów i, splótłszy palce jak do modlitwy, oparł je o burtę tuż przy ramieniu przyjaciela. Gaskończyk zmarszczył brwi. Spodziewał się, że Aramis będzie jak zwykle usiłował mydlić mu oczy wzniosłymi frazesami lub też może, jeśli d’Artagnan zdoła dostatecznie go sprowokować, wybuchnie wściekłością. To milczenie, tak niepasujące do byłego biskupa Vannes, zbiło go z pantałyku. Zaraz jednak znów wezbrał w nim gniew, tym silniejszy, że zabrakło dla niego ujścia.

— Co ty sobie myślałeś? — warknął, odwróciwszy się gwałtownie w stronę przyjaciela. — Kłamstwa, matactwa, intrygi, to wszystko jeszcze rozumiem, wszak pchanie palców między drzwi zawsze było twoją domeną, a im wykwintniejsze drzwi, tym usilniej chciałeś znaleźć się po drugiej stronie… Och, nie winię cię za to, ja przecież także zawsze byłem ambitny. Ale Portos, Aramisie? Jak mogłeś go do tego wciągnąć, wodzić go za nos, obiecywać gruszki na wierzbie i ani przez chwilę nie pomyśleć, że możesz go zgubić? Jego, który był lepszym przyjacielem niż my dwaj razem wzięci i który, nawet gdy już wiedział, że był w twoim ręku tylko bezmyślnym narzędziem, nadal nie chciał cię opuścić w potrzebie?

Aramis milczał przez chwilę, aż wreszcie odpowiedział głucho, tak cicho, że przyjaciel z trudem dosłyszał go poprzez wiatr i huk fal.

— Byłem pewien, że mi się uda.

D’Artagnan z niedowierzaniem pokręcił głową.

— Ale że ty, ksiądz, nie przewidziałeś, jak potężną siłą może być ludzkie sumienie? — zapytał wciąż z dezaprobatą, lecz znacznie już spokojniej, był bowiem świadom, że być może nigdy jeszcze nie usłyszał z ust przyjaciela równie szczerego wyznania.

Aramis w końcu uniósł głowę i uśmiechnął się w sposób, który — być może z winy bladego światła księżyca, który wtedy właśnie wyszedł zza chmur — wydał się jego towarzyszowi nieco upiorny.

— Zapominasz, d’Artagnanie, że nigdy go nie miałem.

Gaskończyk prychnął cicho.

— O, masz je, jak my wszyscy — wytknął. — Problem tylko w tym, że za rzadko z niego korzystasz.

Aramis wyprostował się znów i nareszcie spojrzał wprost w oczy towarzysza.

— Czego ode mnie oczekujesz? — zapytał wyzywająco. — Mam się ukorzyć? Przyznać do błędu? Błagać o darowanie win? O, zrobiłem już to wszystko, choć nie przed tobą, lecz przed Atosem, który, w swojej dobroci, udzielił mi przebaczenia. Na próżno zresztą, bo czyż może uzyskać rozgrzeszenie człowiek, który nie ma duszy?

W twarzy Aramisa było coś takiego, że d’Artagnan mimowolnie cofnął się o krok.

— Chcesz wiedzieć, dlaczego tu jestem? — kontynuował d’Herblay. — Jestem tu dla Atosa i Raoula, którzy są mi drodzy. To prawda, choć możesz w nią wierzyć lub nie. Ale przede wszystkim jestem tu dla Portosa, którego żadna inna siła prócz śmierci nie zdołałaby powstrzymać, gdy widział przyjaciół w potrzebie. Portos umarł przeze mnie, więc jestem tu w jego, nie tylko w swoim imieniu.

D’Artagnan przełknął ślinę i cofnął się ponownie pod naporem tego nagłego wybuchu.

— Wybacz mi, Aramisie — powiedział wreszcie cicho, spuszczając głowę. Szczerość za szczerość, pomyślał gorzko. — Jeśli czynię ci wyrzuty, to chyba tylko dlatego, że zabrakło mi odwagi, by czynić je samemu sobie…

— Tobie? — Aramis uniósł brwi. — To nie ty wciągnąłeś Portosa do politycznej intrygi, żerując na jego łatwowierności.

— Nie — zgodził się d’Artagnan. — Ale widząc, że wiedziesz go na pokuszenie, powinienem był starać się choć jego jak najszybciej wyplątać z twoich sideł, skoro nie mogłem powstrzymać ciebie. Ja tymczasem równie podle wykorzystałem jego ufność, by użyć go jako broni przeciwko tobie, a przynajmniej narzędzia, dzięki któremu chciałem rozgryźć twoje plany. — Nawet pomimo chłodnego wiatru musiał otrzeć dłonią spocone czoło. — Zawiedliśmy go obaj, Aramisie — powiedział ciszej, głosem dziwnie drżącym od emocji. — A teraz on nie żyje, a my kalamy jego pamięć, skacząc sobie do gardeł. — Pokręcił powoli głową, jakby z niedowierzaniem, uświadomiwszy sobie prawdziwość słów, które niemalże zupełnie bez jego udziału wymknęły się z jego ust.

— Portos nie szedł za tobą dlatego, że był łatwowierny, ale dlatego, że cię kochał.

Obaj przyjaciele podskoczyli, tak dotąd zajęci sobą, że zupełnie nie dostrzegli zbliżającego się po cichu Atosa.

— Kochał was obu — podjął miękko hrabia de la Fère. — I jestem pewien, że jeśli w czymś mu uchybiliście, dawno już wam wszystko wybaczył. Nie zadręczajcie się, przyjaciele, wiecie równie dobrze jak ja, że Portos by tego nie chciał.

D’Artagnan zmusił się do bladego uśmiechu.

— Prawdę mówisz, kochany Atosie. Aramisie, ty także przebacz mi moje nazbyt ostre słowa. Z czterech nierozłącznych zostało nas trzech, a i my mamy już swoje lata, nie mówiąc już o tym, że pchamy się w paszczę lwa. Nie chcę między nami niezgody.

Atos z aprobatą skinął głową i obaj utkwili wyczekujące spojrzenia w trzecim z przyjaciół. Aramis przez chwilę wydawał się wahać, jednak gdy d’Artagnan wyciągnął do niego rękę, przyjął ją natychmiast, a na jego twarzy Gaskończyk dostrzegł cień ulgi, może nawet wdzięczności.

Wciąż jeszcze ściskali sobie dłonie, gdy otoczyły ich silne ramiona Atosa. Hrabia milczał, d’Artagnan i Aramis także zatem nic nie mówili, jakby obaj obawiali się nieopatrznym słowem zakłócić tę podniosłą chwilę. Stali więc tak we trzech, objęci, wypatrując zrywającego się sztormu, dopóki wiatr i fale, które coraz śmielej wdzierały się na pokład, nie zmusiły ich do odwrotu.

Chapter 7: Finanse muszkieterów

Chapter Text

Kiedy na horyzoncie zalśniły bielą mury i wieże Algieru, Aramis zabrał przyjaciół do salonu kapitańskiego — z którego przedtem bezceremonialnie wyrzucił jego właściciela — i zarządził ostatnią naradę.

Wybrali to miasto już kilka dni wcześniej, idąc za radą brata Gabriela, najbardziej doświadczonego z towarzyszących im trynitarzy, który był już w północnej Afryce trzykrotnie. Lądowanie w Djidjelli nie wchodziło bowiem w grę — w mieście, z którego tylko co wyparto wojska panów de Beauforta i de Galéana, zostaliby zatrzymani, gdy tylko dotknęliby stopą nabrzeża. Istniało zresztą duże prawdopodobieństwo, że to właśnie Algier, formalnie należący do Imperium Osmańskiego, w rzeczywistości zaś królestwo berberyjskich piratów, był miejscem, dokąd trafią francuscy jeńcy wojenni. Napotkawszy powracającą flotę, zasięgnęli języka i dowiedzieli się tyle, iż o wicehrabim de Bragelonne nie było żadnych wieści, natomiast wielu innych Francuzów wpadło w ostatnich tygodniach w ręce przeciwnika. Liczyli zatem, że może któryś z nich już w niewoli zetknął się z Raoulem i będzie mógł dostarczyć jego ojcu pewniejszych wieści. Tak czy inaczej, brat Gabriel, który postanowił skupić swoje wysiłki właśnie na uczestnikach owej feralnej ekspedycji, zasugerował Algier, pozostali zaś, nie mając jego doświadczenia, przystali na propozycję zakonnika.

Były też inne powody, znane jedynie księdzu d’Herblay, ten jednak nie widział powodu, by na razie o nich wspominać. Zamiast tego zamknął uważnie drzwi salonu, upewniwszy się wpierw, że nikt za nimi nie stoi, a potem polecił Grimaudowi otworzyć przyniesioną na swój rozkaz skrzynię. Znajdowały się w niej cztery białe habity z krzyżami na piersi — takie same jak ten, który już tego ranka ponownie przywdział na siebie sam Aramis.

— Załóżcie je — polecił towarzyszom.

D’Artagnan pierwszy sięgnął po habit i rozwinął go przed sobą.

— Różne nosiłem suknie, ale takiej jeszcze nie — skwitował wesoło. — A więc z kapitana d’Artagnana staję się bratem d’Artagnanem?

— Bratem Charlesem — poprawił go Aramis bezlitośnie. — Bracie Olivierze? — Z ironicznym uśmiechem wyciągnął drugi habit do Atosa, który przyjął go bez słowa. — Bracie… —Spojrzał na de Guiche’a i zawahał się.

— Armandzie — podpowiedział hrabia.

— Czyżby po twoim szanownym wuju? — roześmiał się d’Artagnan, a gdy de Guiche nieco się zmieszał, dodał poważniej: — No, no, nie najeżaj się tak, drogi hrabio, Bóg mi świadkiem, że wszyscy tutaj wspominamy jego eminencję kardynała Richelieu z najszczerszą sympatią, a nawet rozrzewnieniem. Ech, piękne to były czasy, gdy naszym największym zmartwieniem było, czy pobijemy jego gwardzistów, czy też oni pobiją nas…

De Guiche zaraz się rozchmurzył, a żeby zatrzeć wrażenie po swojej pierwszej reakcji, prędko narzucił na siebie habit i odwrócił się do zdobiącego jedną ze ścian saloniku lustra.

— Obawiam się, że i w tym stroju znać w nas wielkich panów — zasępił się po chwili przyglądania się swemu odbiciu.

— Prawda, jeszcze nie widziałem braciszka z taką fryzurą — przyznał mu rację d’Artagnan.

Aramis zerknął w zwierciadło ponad ramieniem przyjaciela i wyobraził sobie, jak wyglądałby z krótko przyciętymi włosami i wygoloną tonsurą. Mimowolnie wzdrygnął się na tę upiorną wizję.

— Zapominacie, że znajdujemy się w kraju dzikim i pogańskim — zauważył pogardliwie. — Nikt tutaj nie wie, jakie reguły obowiązują w naszych zakonach. Dla nich zresztą pewnie wszyscy Europejczycy wyglądają podobnie.

— Ale widują trynitarzy na swoich ulicach i targach — odezwał się dotąd milczący Atos. — Zakony mogą mieć różne wymagania co do włosów, ale zwróćcie uwagę, że prości braciszkowie nie stosują się raczej do dworskiej mody. Skoro nie chcecie się ostrzyc, ogólmy chociaż twarze.

Aramis spojrzał jeszcze raz na swoje odbicie, pogładził palcami starannie wypielęgnowaną bródkę i z cichym westchnieniem skinął głową.

— Niech będzie — zgodził się. — Kolejna rzecz. Wśród trynitarzy wielu jest naszych rodaków, ale zważywszy na fakt, że jest tuż po wojnie, a my będziemy się szczególnie interesowali francuskimi jeńcami, dobrze by było, gdybyśmy uchodzili za ludzi innej narodowości. Ja i d’Artagnan możemy podawać się za Hiszpanów, obaj całkiem dobrze posługujemy się tym językiem. Atosie, może ty dla odmiany odegrałbyś Włocha?

— Sì, signore. Con piacere.

— Perfetto. A ty, panie de Guiche…

— Też mogę być Włochem. Miałem nauczyciela fechtunku rodem z Padwy, całkiem sporo od niego podłapałem. Wprawdzie głównie przekleństw, ale co Maurom za różnica, i tak nie zrozumieją.

— Doskonale. Grimaud? — Aramis przypomniał sobie o służącym, który stał w kącie i spode łba przyglądał się ostatniemu z habitów. — Mówisz w jakimś języku?

— Tylko parę słów po angielsku, wasza ekscelencjo.

Aramis omal się nie skrzywił, słysząc ten zwrot, który wszak już mu nie przysługiwał. Wiedział jednak, że Grimaud nie próbował celowo go obrazić, opanował się więc pospiesznie, nim przyjaciele mogli dostrzec jego niezadowolenie.

— To już lepiej pozostań Francuzem — stwierdził. — Ostatecznie i tak nie będziesz się za wiele odzywał.

Grimaud skinął głową i z równie ponurym wyrazem twarzy zaczął wciągać na siebie habit.

Więcej służby nie mieli, jako że hrabia de Guiche, mając już jakie takie pojęcie o czyhających na nich niebezpieczeństwach, swojego sługę odesłał do Francji na „Saint Philipie”, uznawszy, że choć przydatny na dworze, na wyprawie wojennej tylko by im zawadzał. Kompania składała się zatem z zaledwie pięciu osób. Aramis rozejrzał się po twarzach towarzyszy i z aprobatą skinął głową. Nie stanowili może pokaźnego oddziału, jednak znając trzech z nich od przeszło trzech dekad i widząc determinację wypisaną na wszystkich czterech twarzach, nie miał wątpliwości, że biada temu, kto zechciałby wejść im w drogę.

— A co z imionami? — zapytał nagle d’Artagnan. — Żarty żartami, ale zdaje się, że nasze są coś za bardzo francuskie.

— Nie zapominajmy też, że w Algierze prócz Maurów żyją setki, jeśli nie tysiące niewolników, z których wielu pochodzi z południa Europy — zauważył Atos. — Nie możemy mieć pewności, czy nie wydadzą nas, jeśli wzbudzimy ich podejrzenia. Słyszałem, że przynajmniej część z nich przeszła na islam, a niektórzy nawet odzyskawszy wolność, zdecydowali się pozostać wśród swoich dawnych panów.

— Atos ma rację, musimy być ostrożni — zgodził się Aramis. — Przewidziałem już zresztą tę kwestię. Każdy z was znajdzie w kieszeni swojego habitu dokument potwierdzający, że jesteście członkami Zakonu Świętej Trójcy udającymi się do Afryki w celu wykupu niewolników. Papier ten zawiera również wasze nowe imię. Jest zapisane w formie łacińskiej, nie wskazuje więc na narodowość tego, kto je nosi. Radziłbym wam nauczyć się ich w tej właśnie wersji, wtedy nie będzie ryzyka, że wymówicie je niepoprawnie wobec kogoś znającego lepiej od nas hiszpański czy włoski. Mnie od dziś możecie nazywać bratem Renatusem.

— I myślisz, że to zadziała? — powątpiewał d’Artagnan. — Muzułmanie tak po prostu pozwolą nam chodzić po swoim mieście w habitach z krzyżem na piersi i przepytywać niewolników? — Najwyraźniej Gaskończyk wolałby mieć plan nieco bardziej sprecyzowany, musiał się jednak uzbroić w cierpliwość.

— Po pierwsze — zaczął Aramis, tłumiąc irytację wobec nieufności przyjaciela — władcy Algieru to nie bogobojni wyznawcy Allaha, lecz pospolici piraci. Od wiary znacznie bardziej interesuje ich pieniądz, a my im go przywozimy. Arabski kupiec da za niewolnika tyle, ile mu pasuje, a jeśli uzna, że cena jest za wysoka, poszuka innego. Europejski zakonnik zaś ulituje się nad każdym biedakiem i choćby nawet się targował, koniec końców zapłaci, ile zażądają. Nasza obecność, drodzy przyjaciele, po prostu się tubylcom opłaca.

— No dobrze, a jak będziemy negocjować z Berberami? — zainteresował się de Guiche. — Nikt z nas nie mówi w ich języku.

— O, ludzie małej wiary! — Aramis z trudem powstrzymał się przed przewróceniem oczami. — Obawiam się, że będziecie musieli mi w tej kwestii zaufać. — Mówiąc te słowa, spojrzał znacząco na d’Artagnana, w pełni świadom, że jeśli przekona Gaskończyka, pozostali nie będą stanowili problemu.

Miał już po swojej stronie Atosa i być może to powinno mu wystarczyć, w końcu to hrabia de la Fère był nieformalnym wodzem ich wyprawy. Przez moment Aramis nawet chciał zdradzić przyjacielowi swoją tajemnicę, wiedząc dobrze, że Atos nie wyda jej nawet pod groźbą tortur ani tym bardziej nie wykorzysta przeciwko niemu. Podejrzewał zresztą, że d’Artagnan także by tego nie zrobił, jednak spryt Gaskończyka zawsze napełniał Aramisa mieszanką podziwu i obawy. Wrodzona nieufność księdza d’Herblay nie pozwoliła mu ostatecznie na powierzenie sekretu nikomu, choćby i najuczciwszemu, najserdeczniejszemu druhowi. Stanowisko generała zakonu jezuitów było mieczem obosiecznym i przynosiło temu, kto je piastował, nieograniczoną niemal władzę na równi ze śmiertelnym niebezpieczeństwem. Aramis wiedział to najlepiej — własnoręcznie puścił wszak w ruch machinę, która wlała do ust jego poprzednika kroplę owej niewykrywalnej, a tak skutecznej trucizny. Nie, generał musiał być sam. „A gdybyś pamiętał o tym wcześniej” — wytknął złośliwy głosik w jego głowie — „być może Portos nadal by żył”. Czy tak właśnie brzmiało sumienie? Wątpliwe, stwierdził Aramis, uśmiechając się krzywo. Był to jedynie głos doświadczenia, a ksiądz d’Herblay nigdy nie popełniał dwukrotnie tego samego błędu. D’Artagnan, de Guiche, a nawet Atos mieli zatem wiedzieć tylko tyle, ile musieli. Tak było lepiej dla wszystkich.

— Kochani przyjaciele — odezwał się ponownie tym cichym, słodkim głosem, którym skutecznie mamił młodzieńców, czarował kobiety i ogłupiał starców. — Macie jeszcze jakieś pytania?

D’Artagnan przygryzł wąs, co było jasnym znakiem, że ma wątpliwości i że złości go skrytość przyjaciela, nie odezwał się jednak, co oznaczało, że postanowił jednak dać mu szansę. Aramis spojrzał Gaskończykowi prosto w oczy i nieznacznie skinął głową w niemym podziękowaniu za tę oznakę zaufania.

— Dobrze — podsumował po chwili ciszy. — A zatem, panie de Guiche, mógłbyś, z łaski swojej, pójść do kapitana i powiedzieć, że jesteśmy gotowi do wejścia do portu?

De Guiche spojrzał znacząco na Grimauda, jak gdyby chciał powiedzieć, że przecież od tego mają sługę, by wykonywał podobne zadania. Zaraz jednak chyba dotarło do niego, że dawni muszkieterowie mogą chcieć porozmawiać na osobności, ukłonił się więc i bez słowa wyszedł z salonu.

Aramis przeniósł wzrok na starego sługę Atosa, rozważając w myślach, czy i jemu nie nakazać wyjścia. Grimaud, nawykły do niemych rozkazów swojego pana, odebrał to spojrzenie jako polecenie i sam potulnie poszedł w ślady de Guiche’a. Trzej przyjaciele zostali sami.

— Pozostaje jeszcze jedna kwestia — zaczął Aramis cicho, gdy za Grimaudem zamknęły się drzwi.

Atos potwierdzająco skinął głową.

— Kwestia pieniędzy — dokończył.

— Owszem. Podróż, mieszkanie, przewodników, to wszystko biorę na siebie. Pozostaje jednak kwestia potencjalnego okupu za Raoula, jeśli nie uda nam się go uwolnić siłą ani podstępem. Wiecie z pewnością, że musiałem opuścić Francję w niejakim pośpiechu… — Uwadze Aramisa nie uszedł ironiczny uśmiech d’Artagnana. Zignorował go jednak. Nie zamierzał się zresztą tłumaczyć. Gdyby znajdowali się nadal we Francji albo też w Hiszpanii lub we Włoszech, miałby dostęp do nieograniczonych niemal środków. Jednak na Majorce zdołał pobrać tylko pewną ilość pieniędzy, a przyszłość także wydawała się pod tym względem niepewna. Człowiek opłacany przez zakon w Algierze uchodził za wiernego i mógł oddać generałowi liczne przysługi, nie był jednak zamożny, miał raczej opinię rozrzutnego i ponoć tylko środki wypłacane mu regularnie przez jezuitów ratowały go jeszcze przed bankructwem.

— Aramisie — odpowiedział Atos łagodnie. — Jestem ogromnie wdzięczny za twoje szczodre serce, ale nie przyjmę od ciebie ani sou…

— Przyjmiesz — przerwał mu stanowczo d’Artagnan. — I od Aramisa, i ode mnie. Może i w żyłach Raoula nie płynie nasza krew, ale obaj darzymy go ojcowską miłością. Wiesz zresztą, że Portos zapisał mu swój majątek, a i o mnie ani Aramisie nie zapomniał w swoim testamencie. Jeśli wrócimy do Francji, nie zabraknie nam zatem środków do życia. Tymczasem więc rozporządzaj naszymi pieniędzmi tak samo, jak rozporządzałbyś swoimi, a nie unoś się dumą, bo duma nie ocali tego biednego chłopca, a złoto i owszem.

— Zgadzam się z d’Artagnanem — poparł przyjaciela Aramis. — Jeślim zaczął tę rozmowę, to tylko dlatego, że obawiam się, czy te fundusze, do których mam w tej chwili dostęp, za szybko się nie wyczerpią.

— Przyjaciele! — Atos, do głębi poruszony, serdecznie uścisnął im ręce. — Doceniam waszą ofiarność i jeśli będzie trzeba, daję słowo, że nie omieszkam z niej skorzystać. Tymczasem jednak nie brak mi pieniędzy. Widzicie… sprzedałem Bragelonne.

Przyjaciele utkwili w nim zdumione spojrzenia.

Atos uśmiechnął się smutno.

— Nie patrzcie tak na mnie. Wiecie przecież, że odziedziczyłem ten majątek niedługo po narodzinach Raoula. Dbałem o Bragelonne przede wszystkim po to, by móc mu je kiedyś przekazać, dziś natomiast wiem już, że Raoul tam nie wróci. Nawet jeśli zdołamy go odnaleźć, nawet jeśli przekonam go, by powrócił ze mną do Francji, nie zabiorę go do Blois, które obudziłoby w nim tyle gorzkich wspomnień.

— Może i słusznie — odezwał się d’Artagnan łagodnie. — Niech zacznie od nowa gdzieś indziej, z dala od tego całego bagażu. Pardieu, ma przecież trzy piękne zamki od Portosa, osiądziemy w którymś z nich, jestem pewien, że Raoul znajdzie tam dość rozrywki. A my się zajmiemy resztą.

— My? — Atos uniósł brwi. — A więc nie zamierzasz wracać do Paryża?

— A na cóż mi Paryż? — D’Artagnan wzruszył ramionami z całkiem nieźle udawaną nonszalancją. — Nie mam tam już nic do roboty. Służbę rzuciłem, a dom przy placu de Grève sprzedałem Planchetowi. Zdaje się, że podarował go swojej Trüchen w prezencie ślubnym.

— Sprzedałeś winiarnię? — Teraz to w głosie Atosa pojawiło się zdumienie.

D’Artagnan roześmiał się cicho.

— Nie tylko ty zawczasu pomyślałeś o okupie.

Atos bez słowa pokręcił głową i objął Gaskończyka ramieniem, a po chwili drugim otoczył Aramisa i także przyciągnął go do siebie.

— Niech Bóg wam wynagrodzi — szepnął wzruszony. — Bo ja doprawdy nie wiem, jak zdołam się wam odwdzięczyć.

Chapter 8: Arytmetyka i inne nauki

Chapter Text

Raoul szybko odzyskiwał siły. Rana w ramieniu nie okazała się ciężka, rozcięcie na głowie też dobrze się goiło. Zdradliwy młody organizm powracał do zdrowia na przekór chorobie, która toczyła duszę. Nawet jeśli niechętnie, Raoul starał się jednak przynajmniej trochę o siebie dbać — choćby tylko z tej przyczyny, że ilekroć zapominał się i pogrążał w dawnym letargu, Amélie zawsze skrupulatnie przypominała mu o porach posiłków, piciu wody i zmianach opatrunku. Znudzona bezczynnością i zmartwiona przedłużającą się niewolą dziewczynka, nie mając lepszego towarzysza, lgnęła do niego od rana do nocy, domagając się uwagi i rozmowy. Choć nie było mu to na rękę i wiele dałby za chwilę samotności, Raoul nie winił jej za to. Nietrudno przecież było wyobrazić sobie, jak ciężko musiało być znosić to przedłużające się zamknięcie żywemu jak srebro dziecku, które na domiar złego nie miało oparcia w nikim bliskim. Chcąc nie chcąc, dał się więc stopniowo wtłoczyć w rolę opiekuna, a następnie nauczyciela i wychowawcy. Uznawszy bowiem, że z każdej sytuacji należało starać się wyciągnąć coś dobrego, zaczął udzielać Amélie lekcji łaciny oraz angielskiego. Jego towarzyszka okazała się całkiem pojętną, nawet jeśli nieco leniwą uczennicą. Przynajmniej do czasu, aż Raoul odkrył, że zamiast deklinacji i koniugacji znacznie bardziej interesowały ją działania arytmetyczne, które wydrapywał dla niej trzonkiem łyżki na pokrytych brudem ścianach ich niewielkiej celi.

— Zepsujesz tę pannicę do szczętu — prychnął kpiąco O’Rourke, kiedy po raz pierwszy zobaczył te zapiski.

— Uważasz pan, że dziewczętom nie potrzeba rachunków? — Raoul nie lubił rozmów z wyniosłym i pełnym pogardy Irlandczykiem, odkąd jednak zauważył, że ten lubi brzmienie własnego głosu, a możliwość rozmowy po angielsku sprawia mu przyjemność, zaczął celowo wciągać strażnika w dyskusje w nadziei, że ten zapomni się i zdradzi coś przydatnego.

— Lepiej byś się jej przysłużył, ucząc ją haftów, bohaterze. — Określenie to przylgnęło do Raoula do tego stopnia, że już nawet niemówiący po angielsku Tariq ostatnio zwrócił się tak do niego podczas oględzin jego ramienia.

— Chętnie, panie O’Rourke, przyniesiesz mi igły i nożyczki?

Irlandczyk parsknął śmiechem.

— Ażebyś z przyjemnością wetknął mi je w oko?

— Prawdę powiedziawszy — odparł Raoul słodkim tonem, którego nauczył się od księdza d’Herblay — celowałbym raczej w szyję.

Śmiech O’Rourke’a przybrał na sile. Zaskoczona Amélie złapała Raoula za rękę. Od czasu, gdy strażnicy zagrozili jej batem, niemal za każdym razem na ich widok chowała się za plecami opiekuna. Raoul pokrzepiająco ścisnął jej dłoń.

— Nie bój się, Amélie, tylko sobie żartujemy — uspokoił ją po francusku.

— Urocza z was parka — skwitował O’Rourke po angielsku, przekrzywiając głowę, jakby chciał im się lepiej przyjrzeć. — Ale to dobrze, że przypadliście sobie do gustu, bo zdaje się, że jeszcze trochę tu posiedzicie.

Raoul zignorował złośliwą aluzję, bo jego uwagę przyciągnęła druga część wypowiedzi Irlandczyka.

— Co masz na myśli, panie?

O’Rourke wzruszył ramionami, ale przez jego twarz przebiegł ponury cień.

— Maqrin ibn Qassi jest ranny. Wasi obrońcy postrzelili go z murów.

— Z murów? A więc książę de Beaufort zajął Djidjelli?

Strażnik zacisnął zęby, wyraźnie zły, że zdradził im tę informację.

— Nie ciesz się za wcześnie, bohaterze. Teraz walczy z nami sam Mohammed ben Ferbat…

— Bej Konstantyny? — Raoul uniósł brwi. — Myślałem, że twoim panom nie w smak osmańska władza. Zdaje się, że Kabylowie nie bardzo sobie dawali radę z panem de Beaufort, skoro wezwali na pomoc siły Regencji.

— Lepiej martw się o siebie, smarkaczu — zezłościł się O’Rourke. — Bo póki mój pan nie stanie na nogi, nie może być mowy o żadnych rozmowach w sprawie okupu.

Raoul poczuł wdzięczność, że Amélie nie mogła zrozumieć słów Irlandczyka. Jeśli jednak nawet informacja zrobiła na nim wrażenie, nie zamierzał dać tego po sobie poznać swojemu rozmówcy.

— Nie martwi mnie to zbytnio — odpowiedział chłodno. — Bo dzięki tobie wiem już, że książę de Beaufort może tu dotrzeć prędzej, niż wy dotrzecie do niego. A wtedy może nawet się za tobą wstawię…

— Ty wstawisz się za mną? Ty, żołnierzyku z Bożej łaski? — Twarzy Irlandczyka nie wykrzywiał już grymas drwiny, ale wściekłości. — Zdradzę ci coś jeszcze. Nasi szpiedzy donoszą, że twój książę ma na dniach oddać dowództwo. Lepiej módl się zatem, żeby mój pan, gdy wydobrzeje, jeszcze miał z kim rozmawiać.

— A ty módl się, żeby rzeczywiście wydobrzał — odgryzł się Raoul. — Jeśli bowiem umrze, okup za nas przypadnie jego spadkobiercy, ale ciekaw jestem, czy wówczas ty tak łatwo wykupisz się na wolność. Sądząc po obowiązkach, jakie złożył na twoich barkach twój właściciel, jako niewolnik musisz być sporo wart. Czy będziesz tyle samo wart jako wolny człowiek?

O’Rourke gwałtownie postąpił o krok w jego stronę, unosząc swój nieodłączny pistolet. Raoul nawet nie drgnął. Amélie natomiast pisnęła z przestrachu. Irlandczyk opanował się jednak szybko. Prychnął tylko ze złością i bez słowa już wyszedł z celi, głośno zatrzaskując za sobą drzwi.

— Panie Raoulu? — szepnęła Amélie, gdy zostali na powrót sami. — Dlaczego on jest taki zły?

— Czasem też się nad tym zastanawiam. — Raoul uśmiechnął się lekko.

Dziewczynka przez chwilę rozważała jego słowa, wreszcie potrząsnęła główką jakby na znak, że nic nie rozumie i nie zamierza dłużej próbować.

— A czy pan O’Rourke mówił coś o papie? — zapytała zamiast tego.

— Powiedział tylko, że jak dotąd nie zdołali się z nim skontaktować — odparł Raoul wymijająco. — Nie martw się jednak, trwa wojna, sytuacja wokół Djidjelli zapewne cały czas się zmienia. O, właśnie. Pan O’Rourke zdradził mi niechcący, że nasze wojska zajęły miasto. To oznacza, że twój ojciec jest zapewne bezpieczny za murami fortu, podczas gdy między nim a nami stoją siły berberyjskie, które usiłują odbić Djidjelli. Musimy zatem cierpliwe zaczekać, aż sytuacja się wyklaruje.

Amélie przygryzła dolną wargę i Raoul ze zdziwieniem dostrzegł, że mała jest bliska płaczu.

— Amélie? — zagadnął ją łagodnie. — Co cię trapi?

Pytanie było niemądre, była przecież zaledwie małą dziewczynką zamkniętą w więzieniu z dala od bliskich. Jednak wielokrotnie już zrobiła na nim wrażenie swoją dzielnością i pogodą ducha mimo tak trudnych okoliczności. Do tej pory płakała tylko dwukrotnie: po spotkaniu z batem oraz pewnego wieczora kilka dni później, kiedy zdecydowała się opowiedzieć mu o matce. Dlatego ta nagła zmiana odrobinę go zaniepokoiła. Niemożliwe chyba, żeby zrozumiała z jego konfrontacji z O’Rourke’em więcej, niż myślał?

— Panie Raoulu? — Głos Amélie drżał niebezpiecznie. — A co będzie, jeśli to oni nas pobiją?

Raoul się zawahał.

— Wtedy pan de Beaufort prawdopodobnie spotka się z bejem, żeby omówić warunki rozejmu. — Albo też kapitulacji, pomyślał, ale nie powiedział tego na głos. — W takich sytuacjach często poruszana jest też kwestia wymiany jeńców. Pan… to jest przełożony O’Rourke’a zapewne nadal będzie chciał uzyskać za nas okup. — Póki byli coś warci, nic im nie groziło. Na razie.

Amélie poważnie pokiwała głową. Nie wyglądała na przekonaną, ale nie pytała już o nic więcej. Raoul zaś uznał, że najlepszym sposobem na wyciągnięcie jej — a pośrednio także i siebie — z ponurych rozmyślań było zajęcie jej głowy innymi sprawami.

— No dobrze — podjął więc. — Skoro tę kwestię mamy już omówioną, wróćmy do tego, w czym przerwał nam pan O’Rourke. Panno de Thiernay, proszę mi powiedzieć, ile to jest trzy razy osiem.

Chapter 9: Na skraju przepaści

Chapter Text

O’Rourke uczył się na błędach. Raz pozwoliwszy więźniowi się sprowokować, musiał wyciągnąć wnioski, bowiem w kolejnych dniach bardzo się pilnował, by nie dać wciągnąć się w żadną dyskusję. Raoul nie miał zatem żadnego sposobu, by dowiedzieć się czegokolwiek o przebiegu walk. Z dobiegających czasem przez otwór w suficie odległych wystrzałów armat nadal nie potrafił zaś wywnioskować nic ponad to, że bitwa ciągle trwała.

Tego dnia O’Rourke się nie zjawił. Tariq i drugi niewolnik, którego imienia Raoul nie znał, sami przynieśli im jedzenie, ale wetknęli tylko ręce z miskami do wnętrza celi i pospiesznie z powrotem zaryglowali drzwi. Więźniowie wymienili zaskoczone spojrzenia. Z uwagi jednak na swoją towarzyszkę Raoul pospiesznie przybrał obojętny wyraz twarzy i podniósł się z ziemi, jako że dziś to jemu przypadał obowiązek „nakrycia do stołu”.

To Amélie wymyśliła tę zabawę, Raoul zaś przystał na nią, skoro sprawiała dziewczynce przyjemność i pozwalała jej choć na czas posiłku zapomnieć o ich trudnym położeniu. Każdego dnia w porze obiadu jedno z nich odgrywało zatem rolę pana, drugie zaś — sługi. Raoul, który wczoraj był księciem, dziś zaś jedynie lokajem, rozpostarł na środku celi jeden z koców, pieczołowicie ustawił na nim obie miski i rozłożył łyżki, a następnie podszedł do dziewczynki i ukłonił się z przesadną grzecznością.

— Jaśnie pani, podano do stołu.

— Dziękuję, Raoulu. — Amélie iście wielkopańskim gestem wyciągnęła przed siebie drobną rączkę.

Raoul ochoczo pomógł dziewczynce wstać z podłogi i zaprowadził ją na jej miejsce przy „stole”, a dopiero podawszy jej miskę i łyżkę, sam zajął miejsce po przeciwnej stronie.

— Wyśmienita kaczka, drogi Raoulu — pochwaliła Amélie łaskawie. — Księżnej de Chaney także bardzo smakuje, prawda, droga księżno?— rzuciła gdzieś w powietrze po swojej prawej stronie.

Zaraz potem skrzywiła się, biorąc do ust kolejną łyżkę suchej kaszy z odrobiną warzyw, która już od wielu dni stanowiła podstawę ich diety.

— Dziękuję, jaśnie pani. Z przyjemnością przekażę wyrazy uznania kucharzowi. — Raoul musiał przyznać, że w chwilach takich jak ta gra rzeczywiście zaczynała go nieco bawić. Może nie tyle samo udawanie, ile obserwowanie, jak doskonale odgrywa wymyślane przez siebie role jego towarzyszka. Tak czy inaczej, ze zdziwieniem odkrył, że dziecinne zabawy Amélie czasami były w stanie także i jego choć na chwilę oderwać od ponurej rzeczywistości. Czy tak samo czuł się hrabia de la Fère, gdy mały Raoul wsuwał swoją rączkę w jego dłoń i prowadził go do parku lub na łąkę, by pokazać mu jakiegoś kolorowego motyla albo nowo narodzone cielę? Wicehrabia zacisnął zęby, walcząc z natłokiem wspomnień. Nie chciał myśleć o ojcu. Nie dlatego, że za nim nie tęsknił czy że się o niego nie martwił — wprost przeciwnie. Myśl o hrabim de la Fère, siedzącym samotnie w parku otaczającym Bragelonne, dręczonym niepewnością co do losów jedynaka była dla niego jeszcze jedną torturą. Gdyby chociaż zginął tak, jak sobie to zamierzył, ojciec przynajmniej wiedziałby, że Raoul odnalazł wreszcie upragniony spokój. Tymczasem okrutna bogini fortuny zgotowała im obu jeszcze gorszy los.

— Panie Raoulu? — Fakt, że już nie zwróciła się do niego po imieniu, świadczył o tym, że Amélie dostrzegła w jego twarzy coś, co kazało jej przerwać zabawę.

Raoul zmusił się do uśmiechu.

— Przepraszam, zamyśliłem się. To chyba przez tę kaczkę.

— Och, wiem. — Dziewczynka dźgnęła łyżką zawartość swojej miski. — Nie znoszę kaszy.

Raoul zamieszał we własnym naczyniu, a potem niechętnie nałożył na łyżkę kolejną porcję.

— Cóż, przynajmniej nikt od nas nie oczekuje, żebyśmy chwalili kucharza — skwitował z krzywym uśmiechem.

Tej nocy znów nie mógł zasnąć. W pierwszych dniach niewoli osłabienie wywołane ranami pozwalało mu przynajmniej spać dużo i nie śnić o niczym, w miarę jednak jak odzyskiwał siły, zaczęła też powracać bezsenność, jego stara znajoma. W nocy nie było rozmów, zabaw i lekcji, tych wszystkich drobnych rzeczy, które skutecznie zajmowały jego umysł. Kiedy Amélie usypiała, on także, nie mając lepszego zajęcia, kładł się na swój wymięty koc, ale choć pragnął zapaść w sen, zamiast tego musiał toczyć z myślami bitwę za bitwą, z których niemożliwym było wyjść zwycięsko.

Dzisiejsza noc była jednak inna i gdy do Raoula wreszcie dotarło dlaczego, nie mógł uwierzyć, że zajęło mu to tak długo. Czy naprawdę musiał leżeć kilka godzin w zupełnej ciszy, przerywanej tylko głębokimi oddechami śpiącej u jego boku dziewczynki, zanim uświadomił sobie, co oznacza ten spokój? Działa Djidjelli ucichły.

Pod wpływem tego odkrycia Raoul zerwał się na równe nogi i, nie bacząc nawet na to, że może zbudzić Amélie, przyskoczył do dziury w suficie. Była to czynność pozbawiona jednak sensu — przez otwór jak zawsze widać było tylko skrawek nocnego nieba i gwiazdy. Wkrótce porzucił więc tę namiastkę okna i, zbyt niespokojny, by się położyć, zaczął nerwowo krążyć po celi. Przerwa w ostrzale mogła oznaczać tylko dwie rzeczy — chwilowe zawieszenie broni lub też klęskę jednej ze stron — i ta druga możliwość wydała się wicehrabiemu bardziej prawdopodobną. Gdyby jednak Berberowie zwyciężyli, czy nie słyszałby teraz śpiewów i tańców? Po raz kolejny zadał sobie pytanie, jak daleko ich więzienie znajdowało się od ludzkich mieszkań. Przez otwór w dachu dobiegało ich nieraz pokrzykiwanie małp czy też innych zwierząt, czasem, ku radości Amélie, na jego skraju przysiadł jakiś wielobarwny ptak. Jedynymi ludźmi, których głosy słyszeli, byli jednak trzej niewolnicy pełniący rolę ich strażników.

Raoul skłamałby, gdyby stwierdził, że nie przeszła mu przez głowę myśl o ucieczce. Rozważał ją wielokrotnie. Leżąc nocami na swym lichym posłaniu, snuł najprzeróżniejsze plany, pozwalało to bowiem choć na chwilę zapomnieć o innych sprawach. Przekonany jednak, że okup jest tylko kwestią czasu, nie chciał narażać Amélie na trudy i niebezpieczeństwa. Gdyby bowiem nawet zdołał odebrać O’Rourke’owi pistolet i z jego pomocą obezwładnić pozostałą dwójkę — co dalej? Był w obcym, egzotycznym kraju, nie miał pojęcia, gdzie się znajdują i w jakim kierunku powinni się udać, wiedział za to, że pomiędzy nimi a siłami księcia de Beaufort stoją połączone wojska kabylsko-osmańskie. Czekał więc, zmuszając się do cierpliwości i pamiętając o tym, że jego pierwszym — i właściwie jedynym — celem było zadbanie o bezpieczny powrót dziewczynki w ramiona jej ojca. Teraz zaś, wsłuchując się w tę niepokojącą ciszę, zaczął znów zadawać sobie pytanie, czy postąpił słusznie.

O’Rourke zjawił się o świcie, wyrywając Raoula z niespokojnego snu, w który ten zapadł wreszcie po wielu godzinach rozmyślań.

— Wkładajcie buty — warknął na przywitanie.

Raoul był tak zaintrygowany i zaniepokojony tą wizytą, że potulnie wykonał polecenie, a potem co prędzej pomógł wciąż zaspanej Amélie zasznurować trzewiki.

— Dokąd idziemy? — zapytała dziewczynka, trąc oczy.

Raoul podniósł głowę na Irlandczyka i przetłumaczył pytanie.

O’Rourke, blady i rozczochrany, jakby spał nie lepiej od Raoula, odburknął tylko:

— Zobaczycie. — A potem dorzucił jeszcze niecierpliwie: — No, ruszać się!

Niezależnie od przyczyn tej nagłej zmiany w harmonogramie Raoul cieszył się na możliwość wyjścia z celi, miał bowiem nadzieję, że pomoże mu to zorientować się w położeniu ich więzienia i zaplanować ewentualną drogę ucieczki. Niestety zawiódł się srodze, bo gdy tylko podszedł do drzwi, O’Rourke — jak zawsze z bronią w ręku i odsunięty na bezpieczną odległość — polecił zawiązać więźniom oczy.

— Weź małą za rękę — rozkazał następnie Raoulowi. — Jeśli choć na chwilę ją puścisz, daję słowo, że więcej jej nie zobaczysz. Mamy tu więcej niż jedną celę.

Raoul natychmiast wyciągnął lewą rękę i wymacał w powietrzu ramię dziewczynki, a następnie ujął ją za rękę.

— Trzymaj mocno i nie puszczaj, cokolwiek by się nie działo — polecił jej po francusku.

Nie odpowiedziała, ale mocniej ścisnęła jego dłoń.

Wyszli na zewnątrz. Przez chwilę jeszcze szli jakimś korytarzem, pokonali kilka schodków, aż dotarli do kolejnych drzwi. Musiały być wąskie, Raoul bowiem uderzył prawym ramieniem o framugę i odruchowo syknął z bólu. Natychmiast poczuł drobne paluszki Amélie zaciskające się mocniej na jego lewej dłoni i zmusił się do kilku głębszych wdechów, by się opanować.

Wyszli na zewnątrz. Raoul czuł pod stopami ubity piasek, gdzieniegdzie poprzetykany czymś miękkim, zapewne kępkami trawy. O’Rourke prowadził ich cały czas pod górę, a ścieżka robiła się coraz bardziej stroma, tak że Raoul już dwukrotnie musiał przystanąć, by odzyskać oddech. Zły był na siebie za tę słabość i poprzysiągł sobie poświęcić więcej uwagi ćwiczeniom fizycznym, by być lepiej przygotowanym na ewentualną ucieczkę.

Wreszcie dotarli na miejsce. Jeszcze zanim strażnicy zsunęli im przepaski, Raoul wiedział, że znajdują się na szczycie jednego z okalających zatokę wzgórz, czuł bowiem na twarzy znajomy powiew chłodnej morskiej bryzy. Kiedy odzyskał zdolność widzenia, nie musiał nawet pytać. Wystarczył jeden rzut oka na położone w dole miasto, by natychmiast zrozumiał wszystko.

Nad cytadelą kłębiły się chmury czarnego dymu. Mury, których wysokość tak dobrze pamiętał, były wyszczerbione i poczerniałe, wieże zapadnięte. I najważniejsze — w zatoce nie było już statków. Dopiero po dłuższej chwili Raoul zdołał odszukać wzorkiem flotę pana de Beaufort, stanowiącą już tylko białe punkciki na tle bezkresnego oceanu. Francuska ekspedycja poniosła klęskę. Djidjelli powróciło w ręce Berberów, a los jeńców nie obchodził już nikogo.

Raoul zadrżał i mimowolnie spojrzał w dół. Zaledwie o krok przed nimi ziemia ustępowała nagle, tworząc strome urwisko. Jeden krok — tylko tyle dzieliło go od upragnionego spokoju, od błogiego zapomnienia w ramionach śmierci. W końcu po to tu przypłynął. Cierpiał już i tak znacznie dłużej, niż powinien. Wziął głęboki wdech i pozwolił, by ogarnął go spokój. A potem spojrzał w lewo, na jasną główkę tuż przy swoim ramieniu i powoli wypuścił powietrze. Czy to właśnie czuł ojciec, kiedy po raz pierwszy uświadomił sobie, że nie odpowiada już tylko za siebie?

Cofnął się o krok, oparł dłonie na ramionach Amélie i przyciągnął ją do bliżej. Dziewczynka natychmiast wtuliła się w jego brudny kaftan, nie odrywając przy tym wzroku od płonącego fortu. O nic nie pytała. Widok był tak wymowny, że nawet jej musiał powiedzieć wszystko, co potrzebowała wiedzieć.

— Wydostaniemy się stąd — szepnął i niezdarnym gestem poprawił jej zmierzwione wiatrem włosy.

To sprawiło, że Amélie wreszcie uniosła głowę i spojrzała wprost na niego wilgotnymi, pełnymi rozpaczy oczami.

— Jak? — spytała.

Raoul rozejrzał się bezradnie.

— Nie wiem — przyznał. — Ale dałem ci słowo, że cię nie opuszczę, i przysięgam, że go dotrzymam.

Kończył jeszcze mówić, gdy na ścieżce gdzieś za nimi rozległy się czyjeś kroki. Odwrócili się wszyscy, tak więźniowie, jak i strażnicy, którzy na moment wydali się zapomnieć o swoich obowiązkach. Zdyszany wyrostek w odzieniu wskazującym na jeszcze jednego niewolnika przypadł do O’Rourke’a i powiedział coś, co sprawiło, że mężczyzna zbladł jak ściana.

— Co się dzieje? — zapytał Raoul po angielsku.

Irlandczyk posłał mu spojrzenie, od którego wicehrabiego przeszedł dreszcz.

— Maqrin ibn Qassi nie żyje — odpowiedział głucho.

Raoul mimowolnie zacisnął mocniej palce na ramionach Amélie.

— Wypuść nas — poprosił w akcie desperacji.

O’Rourke tylko uśmiechnął się ponuro, bez cienia dawnego szyderstwa.

— Błagam cię, panie, nie przez wzgląd na siebie, ale to nieszczęsne dziecko! To szlachecka córka, nie wytrzyma niewolniczej pracy. Jeśli masz w sobie choć krztę sumienia, panie, ulituj się nad tą niewinną…

— Chcesz ją ocalić? — O’Rourke wszedł mu w słowo. — Ją i siebie? Zrób to co ja. Przejdź na islam, przyjmij tutejsze zwyczaje. Służ dobrze, a pokornie, zadbaj o to, żebyś im się stał nieodzowny, a będziesz żył. Chcesz zatrzymać małą przy sobie? Bądź potulny jak baranek i pracuj ciężko jak wół, a może dadzą ci ją za żonę.

— Oszalałeś pan? — oburzył się Raoul, bo sam pomysł napełnił go wstrętem. — Mógłbym być jej ojcem!

Irlandczyk wzruszył ramionami.

— Nie weźmiesz ty, weźmie kto inny — skwitował obojętnie.

Raoul, drżąc z wściekłości, przytulił Amélie mocniej do siebie.

— Więc nie pomożesz nam?

O’Rourke wyszczerzył zęby w okrutnej karykaturze uśmiechu.

— To dziki kraj, bohaterze. Każdy tu dba o siebie. I wierz mi, lepiej na tym wyjdziesz, im szybciej się tego nauczysz.

To powiedziawszy, machnął ręką na pozostałych strażników, a ci natychmiast zabrali się do zasłaniania więźniom oczu. Raoul z wysiłkiem powstrzymał się przed skoczeniem któremukolwiek z nich do gardła. Był sam przeciwko czterem, a O’Rourke stał poza jego zasięgiem, dzierżąc w dłoni swój nieodłączny pistolet.

— Śmiałe słowa — warknął tylko głosem ociekającym jadem w kierunku Irlandczyka — jak na kogoś, kto właśnie stał się niewiele więcej wart niż my.

Chapter 10: Kupiec i generał

Chapter Text

Zawinęli do algierskiego portu wczesnym popołudniem. Aramis i brat Gabriel wzięli na siebie wszelkie formalności, jednak Atos, nie mogąc dłużej znieść bezczynności, zdecydował się iść z nimi. D’Artagnan został więc na pokładzie statku w towarzystwie równie jak on zniecierpliwionego de Guiche’a, Grimauda niepocieszonego, że pan nie pozwolił mu sobie towarzyszyć, oraz dwóch pozostałych trynitarzy, którzy ze stoickim spokojem oddali się swoim modlitwom.

— Coś długo ich nie ma. — De Guiche przystanął przy d’Artagnanie i po raz kolejny nerwowym ruchem wygładził krzyż na piersi habitu.

— Szkoda zachodu, hrabio, w tej sukience nawet tobie nigdy nie będzie do twarzy — zakpił z niego dobrodusznie d’Artagnan, który, choć sam nieco zaniepokojony, nie zamierzał dać tego po sobie poznać. Zaraz po odejściu przyjaciół usadowił się wygodnie na zwoju lin i przystąpił do obserwacji tętniącego życiem portu.

Otaczały ich głównie łodzie rybaków i mniejsze stateczki sprawiające wrażenie handlowych. Jeśli nawet któryś z nich służył do przewozu niewolników czy też był przez nich obsługiwany, nie dało się tego rozpoznać po ich wyglądzie — a przynajmniej nie był do tego zdolny d’Artagnan, który widział arabskie łodzie po raz pierwszy w życiu. Wyglądało na to, że słynne galery, w których berberyjscy piraci siali postrach na Morzu Śródziemnym, cumowały gdzieś dalej, być może w miejscu łatwiejszym do obrony czy też lepiej od tego zatłoczonego portu przystosowanym do szybkiego wypadu w morze.

Przyjrzawszy się statkom, Gaskończyk przeniósł wzrok na wyrastające tuż ponad portem miasto. Ze swego miejsca widział jasne mury domów o niedużych, znacznie rzadziej niż w Paryżu rozmieszczonych oknach, mimo dziennej pory zamkniętych okiennicami, oraz wąskie uliczki, nieraz zaczynające się od stromo pnących się w górę schodów. Ponad tym wszystkim górowała potężna cytadela, której walory obronne stary muszkieter potrafił dobrze docenić. Pozostawało mieć nadzieję, że Raoul nie trafił w niewolę do władców Algieru, bo d’Artagnan wątpił, by nawet jego stać byłoby na podstęp, który pozwoliłby im zakraść się do takiej fortecy.

Dalsze obserwacje przerwał Gaskończykowi powrót delegacji. Z twarzy Aramisa trudno było cokolwiek odczytać, ale Atos natychmiast posłał d’Artagnanowi cień uśmiechu oznaczający, że wszystko było w porządku. Zebrali swoje rzeczy — na szczęście było ich niewiele, bo skromnym braciszkom nie wypadało korzystać z pomocy służby ani też wynajmować tragarzy — pożegnali się z bratem Gabrielem oraz jego towarzyszami i ruszyli w głąb Algieru.

Prowadził oczywiście Aramis. Początkowo szedł dosyć pewnie, zupełnie jakby znajdowali się nadal w Paryżu, a nie u bram Afryki. Im dalej jednak zagłębiali się w labirynt uliczek, schodów i zaułków, tym bardziej ich przewodnik zwalniał kroku, coraz dłużej zastanawiając się nad wyborem drogi.

— Panie d’Artagnan? — szepnął de Guiche w pewnej chwili. — Dokąd ksiądz d’Herblay nas prowadzi?

Zapytany wzruszył ramionami.

— Sam go zapytaj, hrabio. Tylko, do diabła, nie zapominaj, że nie powinniśmy mówić po francusku.

Chciał dodać jeszcze, że Aramis z zasady nie odkrywa kart, póki nie zostanie do tego bezwzględnie zmuszony, zamknął jednak usta, ponieważ de Guiche wyglądał, jakby rzeczywiście zamierzał pójść za jego radą, a d’Artagnan był ciekaw, jak zareaguje przyjaciel.

Rzeczywiście de Guiche bez wahania zbliżył się do jezuity i, przechodząc na hiszpański, zagadnął:

— Wasza wielebność…

— Bracie Renatusie — poprawił go Aramis z uprzejmym uśmiechem. — Tak, bracie Armandzie?

— Wybaczcie, panie… bracie. — De Guiche zmieszał się nieco, co zdarzało mu się nader rzadko.

D’Artagnan stłumił uśmiech. Nie pierwszy raz widział, jak Aramis potrafi działać na ludzi.

— Wybaczcie, bracie, zdaje mi się, że wiecie, dokąd nas prowadzicie, ale czy nie rozsądniej byłoby zostać z bratem Gabrielem, który zna Algier? — podjął dzielnie de Guiche.

Aramis nieznacznie zmarszczył brwi, doskonale jednak skrywając irytację.

— Już nawet w pięciu dostatecznie zwracamy na siebie uwagę — odpowiedział cicho.

Choć odpowiedź bez wątpienia była wymijająca, de Guiche przyjął ją i tylko nerwowym ruchem obciągnął habit.

— Prawda — mruknął niechętnie. — Zdaje mi się, że wszyscy się na nas gapią.

— Ba, a ty byś się, bracie, nie gapił, gdybyś zobaczył takiego bisurmanina w turbanie przechadzającego się po ogrodach Tuileries? — odparł wesoło d’Artagnan. On także zauważył spojrzenia, jakimi odprowadzali ich miejscowi, nie dostrzegał w nich jednak wrogości, a jedynie zaciekawienie.

— Pan za to najwyraźniej szybko przywykłeś do habitu — wytknął mu de Guiche żartobliwie.

D’Artagnan odruchowo chciał podkręcić wąsa, nie napotkał go jednak, przesunął więc tylko palcami po świeżo ogolonej twarzy i westchnął cicho.

— Cóż, mundur jak mundur — skwitował.

— Tylko rapiera brak — wytknął de Guiche, najwyraźniej w nastroju na marudzenie.

Tutaj d’Artagnan musiał przyznać mu rację. Miejscowe prawo było w tym względzie surowe — przybysze uzyskali zgodę na wejście do miasta i rozpoczęcie negocjacji z handlarzami niewolników, wszelką broń musieli jednak, i to pod groźbą śmierci, pozostawić na statku. Choć niepocieszeni, musieli na to przystać, brat Gabriel miał w zanadrzu dość mrożących krew w żyłach historii o głupcach, którzy złamali to prawo. Aramis obiecał im zresztą, że gdyby zaszła potrzeba zbrojnego odbicia więźnia — czego zamierzali unikać, szanse powodzenia we wrogim mieście byłyby bowiem i tak znikome — zdobędzie dla nich broń. A choć d’Artagnan nie miał pojęcia, jak przyjaciel planował tego dokonać, wierzył, że ten nie składałby podobnych obietnic na próżno.

Po kolejnych paru minutach kluczenia po wąskich uliczkach Aramis poddał się i zatrzymał grupkę chłopców, by zapytać ich o drogę. Na dźwięk jednego słowa — nazwiska czy też adresu, d’Artagnan nie był pewien — chłopcy zaczęli pokazywać coś na migi, a gdy w ręku zakonnika błysnęła moneta, wszyscy natychmiast ochoczo rzucili się do roli przewodników.

— Zdaje się, że będziesz musiał podzielić tę monetę na pięć równych części — zażartował Atos.

D’Artagnan spojrzał na niego z zaskoczeniem, były to bowiem jego pierwsze słowa od momentu zejścia na ląd. Hrabia de la Fère zauważył jego spojrzenie i uśmiechnął się lekko.

— Spójrz, d’Artagnanie — odezwał się cicho, zrównując krok z przyjacielem. — Raoul może być tuż obok, za którymś z tych murów. Och, wiem, co sobie myślisz: to tylko pobożne życzenia, nadzieja zrozpaczonego ojca, która równie dobrze może okazać się złudna. Jestem świadom, że szukamy igły w stogu siana. Ale po tylu tygodniach obaw i katuszy rad jestem, że mogę nareszcie działać, zamiast tylko bezczynnie czekać na wieści.

D’Artagnan ujął przyjaciela pod rękę i ścisnął ją mocno, wiedząc, że tym gestem przekaże więcej niż za pomocą słów.

— Masz rację, kochany Atosie. Znaleźliśmy się przynajmniej w samym sercu tego stogu i, pardieu!, przeszukamy go źdźbło po źdźble, aż znajdziemy tę naszą igłę.

Atos bez słowa odwzajemnił uścisk.

Z pomocą bandy ulicznych urwisów bez trudu odnaleźli właściwy dom. Aramis wręczył monetę temu z chłopców, który jako pierwszy stanął u celu, i na migi przykazał mu podzielić się tym, co za nią kupi, z kolegami. Następnie poprosił przyjaciół, by zaczekali na ulicy, i śmiało zakołatał do drzwi. Te uchyliły się niemal od razu i ksiądz d’Herblay wsunął się do środka. D’Artagnan cofnął się o krok i omiótł wzrokiem kamienny portal oflankowany dwiema półkolumienkami i zwieńczony misternie rzeźbionym łukiem błękitnego koloru. Sama ściana nie wydawała się różnić od pozostałych okalających tę wąską, niepozorną uliczkę, ale tak zdobne wejście jasno sugerowało, że dom ten należał do kogoś zamożniejszego.

Aramis zjawił się chwilę później w towarzystwie zażywnego brodatego mężczyzny w średnim wieku, który wylewnie zaprosił gości do środka. Mówił przy tym przyzwoitym hiszpańskim, wszyscy byli więc w stanie go zrozumieć, co natychmiast zaskarbiło mu odrobinę sympatii d’Artagnana, który zdążył już po drodze kilkakrotnie przekląć w myślach miejscową mowę, brzmiącą jeszcze gorzej od tej, którą posługiwali się ci przeklęci Anglicy.

— To Ahmad ibn Idder — przedstawił Aramis gospodarza, który natychmiast zgiął się w kolejnym ukłonie.

— Witajcie, szlachetni panowie, w moich skromnych progach. Przyjaciele mojego przyjaciela są także i moimi przyjaciółmi, czujcie się zatem jak u siebie, bo wszystko, co moje, jest także wasze.

D’Artagnan dyskretnie szturchnął Aramisa w ramię.

— Ciekawych masz przyjaciół, bracie Renatusie — mruknął.

Aramis odpowiedział mu tylko jednym ze swoich najbardziej niewinnych spojrzeń.

W pełni świadom, że nie doczeka się wyjaśnień, d’Artagnan z zaciekawieniem rozejrzał się wokół, mając nadzieję, że choć część tego, czego nie mógł wyczytać z twarzy przyjaciela, zdoła wyczytać z samego otoczenia.

Znajdowali się na niewielkim kwadratowym dziedzińcu wyłożonym wielobarwnymi płytkami i otoczonym bogato rzeźbionymi łukami podtrzymującymi dwa pierścienie galerii, na których musiały znajdować się wejścia do pomieszczeń mieszkalnych. Po przeciwnej stronie widoczny był kolejny zwieńczony łukiem portal prowadzący do czegoś na kształt saloniku, również bogato zdobionego. Gdy śladem gospodarza udali się do wnętrza, d’Artagnan z zaskoczeniem dostrzegł, że w komnacie brakowało kanap, foteli czy szezlongów. Zamiast tego na zasłanej kolorowym dywanem podłodze rozrzucone były niezliczone poduszki. Gospodarz wskazał na nie gestem, który nie pozostawiał wątpliwości, goście zasiedli więc tubylczym zwyczajem wprost na ziemi, moszcząc się najwygodniej, jak potrafili, w niewygodnych dla wszystkich prócz jednego księdza d’Herblay habitach. Ahmad zaklaskał w ręce i natychmiast jak spod ziemi wyrosły u jego boku trzy kobiety, każda w innym wieku.

— Moja matka, żona i córka zaraz podadzą szlachetnym panom poczęstunek. A to mój syn, Mohand — przedstawił z dumą gospodarz, przyciągając do siebie na oko dziesięcioletniego urwisa.

D’Artagnan i Atos wymienili rozbawione spojrzenia, bez trudu rozpoznając w chłopcu ich przewodnika sprzed paru minut.

— Nie wątpię, że odziedziczył po swoim szlachetnym ojcu talent do interesów — skwitował Aramis z uśmiechem, który gospodarz wziął za dobrą, nomen omen, monetę.

— Jeśli zaś o interesach mówimy… — zaczął Atos, niezainteresowany ani rodziną gospodarza, ani też posiłkiem.

Aramis jednak powstrzymał go dyskretnym ruchem dłoni, Atos umilkł więc, skrywając zniecierpliwienie, oparł się wygodniej o poduszki i, podobnie jak towarzysze, uzbroił się w cierpliwość.

Posiłek był obfity, choć zdaniem d’Artagnana nazbyt egzotyczny, na co jednak doskonale robiło rozlewane osobiście przez gospodarza nie najgorsze iberyjskie wino — trunek, jak wyjaśnił im Aramis, rzadko spotykany w tym na wskroś muzułmańskim mieście. Ahmad dwoił się i troił, by żadnemu z gości nie zabrakło ani jadła, ani napitku, ani też rozrywki w postaci rozmowy. Gdzie sam nie dawał rady, posyłał syna, który okazał się także mówić co nieco po hiszpańsku, prawdopodobnie ze względu na fakt, że jego ojciec, jak szczegółowo opowiadał, prowadził ożywiony handel z Oranem.

W ten sposób zastał ich wieczór, a temat ich misji — tej prawdziwej i tej oficjalnej — nie został poruszony ani razu. Wszyscy czterej, nawet Grimaud, który, nieprzywykły do udawania równego swojemu panu, starał się trzymać z boku, coraz częściej posyłali Aramisowi ponaglające spojrzenia, ten jednak nic sobie z nich nie robił i zupełnie obojętnym tonem gawędził z gospodarzem o działalności lokalnej floty, hiszpańskich najeźdźcach oraz wzroście cen. Mohand, chyba znudzony przedłużającą się ucztą, najadłszy się, zniknął gdzieś i nie pokazał się więcej przez resztę popołudnia. Matka gospodarza także usunęła się do swoich komnat, pozostawiając usługiwanie gościom dwóm młodszym kobietom, które, zachęcając Francuzów uśmiechami, co i raz podsuwały im nowe przysmaki. D’Artagnanowi przeszło przez myśl, że Portos byłby zachwycony podobnym przyjęciem, nie miał jednak serca wypowiedzieć tej uwagi na głos, dyskretnie sięgnął więc tylko pod habit i popuścił pasa.

Wreszcie uczta dobiegła końca i gospodarz wraz z całą rodziną — łącznie z Mohandem, który wyrósł u boku ojca jak spod ziemi — uroczyście odprowadził gości do przygotowanych dla nich na pierwszym piętrze komnat. Te, choć umeblowane na wschodnią modłę, okazały się tak komfortowe, jak i miłe dla oka, i w każdych innych okolicznościach d’Artagnan ochoczo skorzystałby z tych wygód. Teraz jednak posłał tylko Aramisowi jeszcze jedno poirytowane spojrzenie, czekając niecierpliwie wyjścia gospodarza, by powiedzieć przyjacielowi, co myśli o podobnym zmarnowaniu kilku cennych godzin. Nie doczekał się jednak swojej szansy, bo Ahmad, zamiast zostawić ich samych, nasłuchiwał tylko przez chwilę, by mieć pewność, że jego bliscy rozeszli się do siebie, a potem zamknął starannie drzwi i powrócił do gości. Jego jowialna do tej pory twarz przybrała nagle poważny, niemalże uroczysty wygląd. Ukłonił się nisko przed Aramisem i oświadczył:

— Szlachetny generale, mój syn przyniósł informacje, o które raczyłeś mnie prosić.

Towarzysze jak na komendę utkwili w księdzu d’Herblay zaskoczone spojrzenia, a uwadze d’Artagnana nie umknął cień zdenerwowania, który przebiegł przez nagle pobladłą twarz przyjaciela.

— Wspomniałem Ahmadowi o swojej muszkieterskiej przeszłości — wytłumaczył Aramis pospiesznie po francusku, jednocześnie piorunując wzrokiem gospodarza, który aż skulił się pod tym spojrzeniem. — Jak to cywil, a do tego tubylec, nasz gospodarz nie wyznaje się na europejskich stopniach wojskowych, przypuszczam zatem, że po prostu chciał mi okazać grzeczność. Jestem jedynie ubogim mnichem, drogi przyjacielu — zwrócił się następnie do Ahmada, przechodząc z powrotem na hiszpański — i wystarczy, abyś nazywał mnie bratem Renatusem.

— Tak, tak, oczywiście, szlachetny panie. — Ahmad, mimo że wyglądał na skruszonego, machinalnie znów się ukłonił.

D’Artagnan przyglądał się całej tej scenie z rosnącą uwagą, przeczuwał bowiem, że na jego oczach wydarzyło się właśnie coś ważnego, czego nie potrafił jednak pojąć. Spojrzał ukradkiem na Atosa i zobaczył na jego twarzy to samo zaskoczenie. Jakikolwiek sekret miał Aramis, najwyraźniej skrywał go przed wszystkimi przyjaciółmi. W jakiś dziwny sposób świadomość ta zarówno przyniosła d’Artagnanowi ulgę, jak i spotęgowała jego niepokój.

— Mów, czego się dowiedziałeś. — Ksiądz d’Herblay bez wątpienia dostrzegł już podejrzliwe spojrzenie Gaskończyka i co prędzej chciał odwrócić jego uwagę, ponaglił więc Ahmada do odpowiedzi.

— Pierwsi jeńcy z Djidjelli dotarli do Algieru przed dwoma dniami i już pojutrze bez wątpienia znajdziecie, szlachetni panowie, choć część z nich na placu przed Wielkim Meczetem, gdzie odbywa się targ. Za nimi idą następni, bo wielu ich wpadło w ręce oddziałów tak kabylskich, jak i osmańskich, kiedy wasz wódz oddał fortecę w nasze ręce.

— Dlaczego pojutrze, a nie jutro? — wtrącił się de Guiche, który chyba zrozumiał z tego, co zaszło przed momentem, jeszcze mniej od d’Artagnana i Atosa. — Czy targi niewolników odbywają się w konkretne dni?

— Nie, szlachetny panie. — Ahmad zwrócił się do młodego hrabiego.

Uwadze d’Artagnana nie uszedł fakt, że tym razem słowom gospodarza nie towarzyszył żaden pokłon.

— Część suku… to jest targowiska poświęcona jest handlowi żywym towarem i handlarze oraz kupcy przychodzą tam, kiedy im pasuje. Jednakże jutro jest piątek, dzień modlitwy. Targ jest otwarty krócej i mniej ludzi wybiera się na zakupy, a niewolnicy to cenny towar i nikt nie będzie trzymał ich w słońcu na darmo. Nie, jutro to zły dzień na poszukiwania, panie. Ale dobry dzień na odwiedziny... — Odwrócił się z powrotem do Aramisa, znacząco zawieszając głos.

— Dobrze. — D’Herblay skinął głową. — Atosie, pójdziesz ze mną? Ahmad zabierze nas do kogoś, kto trudni się handlem niewolnikami na dużą skalę. Z tego, co wiem, tak właśnie postępują trynitarze: miast włóczyć się po targach, zaczynają od negocjacji z tymi, którzy kierują całym procederem.

D’Artagnan zmarszczył brwi.

— Dlaczego nie pójdziemy wszyscy?

— Ponieważ, jak wcześniej wspominałem, pięciu to już tłum — wyjaśnił Aramis tonem, w którym pobrzmiewało zniecierpliwienie. — Poza tym ktoś, kto miewa kontakt z europejskimi zakonnikami, łatwiej może się zorientować, że ich nie przypominamy. Ja wiem, jak się zachować, Atos jest z natury powściągliwy, nie zwróci zatem na siebie uwagi. Ciebie na kilometr czuć oficerem, a w zdolności aktorskie hrabiego ani Grimauda nie do końca wierzę.

De Guiche posłał mu urażone spojrzenie, wyraźnie niezadowolony czy to z tak surowej oceny, czy też może z tego, że zrównano go ze służącym. Ksiądz d’Herblay był jednak przygotowany i na to.

— Dla was, jako doświadczonych żołnierzy, mam zresztą inne zadanie — podjął. — Bardzo możliwe, że będziemy jednak musieli szukać po targach i więzieniach, musimy więc dobrze poznać okolicę. Sami widzieliście, że kasba to istny labirynt. Podczas gdy my będziemy składać oficjalne wizyty, wy przeprowadzicie rekonesans. Wiesz dobrze, przyjacielu, że nie mam nawet w połowie tak dobrej jak ty orientacji w terenie.

D’Artagnan był w pełni świadom, że jezuita znów usiłuje wziąć go pod włos. Miał ochotę zapytać, od kiedy to Aramis przejął dowodzenie nad wyprawą, po raz kolejny ugryzł się jednak w język, zdawał sobie bowiem sprawę, że przemawia przez niego frustracja. Nie lubił oddawać kontroli, a jeszcze bardziej nie lubił, gdy coś przed nim ukrywano, musiał jednak pamiętać, że znajdowali się w nieprzyjaznym kraju, w którym tylko Aramis zdawał się mieć jakieś kontakty. Zresztą gdyby nie ksiądz d’Herblay, nie dotarliby nawet tak daleko.

— Zgoda, niech i tak będzie — powiedział z rezygnacją.

Cokolwiek ukrywał były biskup Vannes, tym razem bez wątpienia spiskował na korzyść, a nie zgubę przyjaciół. D’Artagnan byłby po prostu spokojniejszy, gdyby mógł dopilnować, by tym razem Aramisowi nie powinęła się noga.

Chapter 11: Sztuka negocjacji

Chapter Text

Hrabia de Guiche nie znosił poranków. Jako żołnierz, ba, syn samego marszałka de Gramont, przeżył w życiu wiele porannych pobudek, nigdy jednak w pełni się do nich nie przekonał. Ostatnie lata, spędzone w służbie księcia Filipa Orleańskiego, dla którego dzień rzadko zaczynał się przed południem, całkiem go już w tej kwestii rozleniwiły, dlatego kiedy ktoś załomotał bezceremonialnie w drzwi komnaty, hrabia tylko jęknął i naciągnął koc na głowę.

Nie wytrzymał długo w tej pozycji — nie tylko dlatego, że łomotanie się powtórzyło, ale przede wszystkim z tego powodu, że pod kocem było nieznośnie duszno. De Guiche z rezygnacją odrzucił przykrycie.

— Idź precz i wróć za pół godziny! — zawołał i odwrócił się tyłem do drzwi, przekonany, że podobnie jak na statku za pobudkę odpowiadał mrukliwy służący hrabiego de la Fère.

Już kiedy dosłyszał energiczny krok przecinającego komnatę intruza, wiedział, że się omylił.

— Pobudka! — huknął d’Artagnan tuż nad jego uchem. — Baczność! Za pięć minut inspekcja broni!

— Obawiam się, że jeśli chcecie zobaczyć moją broń, kapitanie, będziecie musieli osobiście pofatygować się na statek. — De Guiche z niechęcią począł podnosić się do pozycji siedzącej.

— Ach, czyli jednak mnie słyszałeś, hrabio? — D’Artagnan z niewinną miną skrzyżował ręce na piersi.

— Głośno i wyraźnie — odburknął zapytany, zaraz jednak się zmiarkował, bowiem im bardziej się rozbudzał, tym dobitniej powracały do niego wspomnienia z wczorajszego dnia. D’Artagnan słusznie przyszedł go obudzić, mieli wszak zadanie do wykonania.

Pół godziny później, po szybkiej toalecie i nieco mniej szybkim, za to bardzo satysfakcjonującym po dniach spędzonych na morzu śniadaniu de Guiche naciągnął na siebie habit i zbiegł na wewnętrzny dziedziniec. Choć był dopiero ranek, upał doskwierał znacznie bardziej niż poprzedniego dnia i ta krótka czynność wystarczyła, by hrabia był cały mokry od potu.

D’Artagnan czekał już na niego wraz z Grimaudem, którego hrabia de la Fère pozostawił dziś na ich usługi. Zdawało się, że upał nie ma na nich najmniejszego wpływu, i de Guiche potrzebował chwili, by zrozumieć dlaczego. No tak, w przeciwieństwie do niego pozostali wyciągnęli najwyraźniej nauczkę z wczorajszych doświadczeń — tylko on był tak głupi, by znów założyć pod habit pełne ubranie. Cóż, nie pozostało mu nic innego niż przecierpieć, bo kapitan wyglądał już na nieco zniecierpliwionego oczekiwaniem.

— Pamiętacie, co nasz szanowny gospodarz mówił o panujących tu zasadach? — Zapytał d’Artagnan, zebrawszy towarzyszy na poranną odprawę.

— Mamy się nie rozdzielać, nie zwracać na siebie uwagi, nie spoglądać ludziom w oczy i nie podawać niczego lewą ręką — wyrecytował de Guiche tak, jakby składał meldunek.

D’Artagnan skinął głową.

— I…?

De Guiche przewrócił oczami.

— I nie zaczepiać kobiet — uzupełnił. — Dlaczego patrzysz pan na mnie? Wiesz dobrze, że moje serce i umysł należą do jednej tylko osoby.

— Od tej także lepiej, żebyś się trzymał z dala — ofuknął go dobrodusznie d’Artagnan. — A na kogo mam patrzeć, czy może na Grimauda? O, znam ja was młodych, wystarczy jedno spojrzenie migdałowych oczu, a zaraz ci księżna pani z głowy wywietrzeje.

— Za nic w świecie! — zaprotestował zdecydowanie de Guiche. — Ale nie martw się, panie d’Artagnanie, dziś nie księżna, ale Raoul zaprząta mi głowę. Ech, przyznam, że jeszcze na statku więcej miałem nadziei na powodzenie naszej misji niż wczoraj, gdym ujrzał to miasto — przyznał z westchnieniem. — Obawiam się, że szukamy igły w stogu siana, i to takim, który najeżony jest widłami.

D’Artagnan uśmiechnął się znowu, ale raczej melancholijnie, bez uprzedniej wesołości.

— A wiesz, że hrabia de la Fère użył wczoraj tego samego porównania? Ale powiem ci to samo, com rzekł jemu: będę przeszukiwał to siano tak długo, aż znajdę naszą igłę, i niestraszne mi żadne widły!

— Ani mnie! — zapewnił go de Guiche gorąco. — Ruszamy zatem?

— Ruszajmy.

Kiedy zagłębili się w labirynt uliczek i zaułków kasby Algieru, de Guiche, ku swemu zaskoczeniu, zaczął odzyskiwać rezon. Miasto było zupełnie różne od Paryża, ale jednocześnie na swój sposób w pewnym sensie podobne: wąskie uliczki, gwarne place, zamiast kościelnych wież — minarety, zamiast dzwonów — muzułmańskie nawoływania wzywające na modlitwę. Dziesiątki ludzi spieszących we wszystkich kierunkach, gromady dzieci bawiących się pomiędzy domami i dzikie koty wylegujące się na murach. Gdyby jeszcze tylko choć trochę rozumiał miejscowy język, czułby się o wiele pewniej. Podzielił się tą uwagą z d’Artagnanem.

— Prawda — zgodził się kapitan, obrzucając krzywym spojrzeniem mijany właśnie szyld ciasno zapisany arabskim pismem, równie ornamentalnym jak wszechobecne mozaiki. — Ale i bez tego widzę, że już tędy przechodziliśmy.

— I mi tak się zdaje. Spróbujmy tam. — De Guiche wskazał na odbijające w prawo wąskie schody, u których stóp siedziało dwóch starców i z zainteresowaniem przyglądało się nadchodzącym „zakonnikom”.

Uświadomiwszy sobie, że nieopatrznie zaczął rozmowę po francusku, szybko przeszedł na włoski i podniósł głos, by rzucić nieznajomym zdawkowe pozdrowienie.

— Mam nadzieję, że to nie było żadne przekleństwo — zażartował d’Artagnan po cichu, a potem także donośnym głosem pozdrowił staruszków, dla odmiany po hiszpańsku.

Ich habity bez wątpienia przykuwały uwagę miejscowych, jednak do tej pory trzej Francuzi nie spotkali się z żadną wrogą reakcją. Algierczycy witali ich uprzejmymi uśmiechami. Ktoś nawet na migi usiłował zaprosić ich do swego domu, grzecznie jednak odmówili, skoncentrowani na zadaniu, jakim było wyrysowanie na razie przynajmniej w pamięci, potem zaś na papierze, mapy tej gęsto zaludnionej dzielnicy przytulonej do górującej nad Algierem fortecy i otoczonej pierścieniem murów miejskich. Ahmad wprawdzie zaoferował im usługi swego syna jako przewodnika, zdecydowali się jednak wyruszyć sami, nie chcąc, by tak jak poprzedniego dnia zaraz otoczyła ich cała gromadka ciekawskich urwisów. Gospodarz zresztą wydawał się zareagować ulgą na ich odmowę. De Guiche nie był pewien, jak sąsiedzi Ahmada patrzyli na fakt, że przyjął pod swój dach gromadkę niewiernych, podejrzewał jednak, że im mniej pokazywali się z kupcem i jego rodziną, tym lepiej było dla wszystkich.

Zgodnie z wczorajszymi słowami gospodarza mieszkańcy wydawali się dziś świętować zamiast pracować. Jednak w przeciwieństwie do dni świątecznych w chrześcijańskiej Europie tutaj spora część sklepików i kramów była wciąż otwarta, a gdy z wież rozległo się z wezwanie do modlitwy, tak sprzedawcy, jak i kupujący rozwinęli swoje dywaniki wprost na ulicy, a po zakończonych modłach jak gdyby nic wrócili do przerwanych zakupów. D’Artagnan, de Guiche i Grimaud zbadali skrupulatnie drogi prowadzące z domu Ahmada do bram miejskich, portu i cytadeli. Wreszcie trafili także na główny plac targowy rozpościerający się u stóp potężnego meczetu przyozdobionego licznymi łukami i kolumnami, zwieńczonego wieżą, która nie różniła się tak znowu od paryskich dzwonnic. Rzeczywiście dziś handlowano tam głównie towarami bardziej luksusowymi — dywanami, jedwabiami, ceramiką, bronią, wyrobami ze srebra i miedzi, a także przyprawami. Na próżno było szukać żywego towaru, zarówno w postaci ptactwa i rogacizny, jak i tego najbardziej interesującego zarówno prawdziwych, jak i fałszywych trynitarzy — niewolników.

Zmęczeni wędrówką w upale i niezliczoną ilością pokonanych schodów, trzej towarzysze przysiedli wreszcie na kamiennym murku nieopodal kramu, na którym rozłożone były szable, zakrzywione noże i sztylety. Towar był zdobiony tak bogato, że obaj szlachcice z trudem odrywali od niego wzrok. D’Artagnan pierwszy opanował się i odwrócił do siedzącego w podyktowanej szacunkiem odległości Grimauda. Cokolwiek zamierzał mu rozkazać, najwyraźniej zmienił jednak zdanie. Być może dostrzegł, jak wielkie wyczerpanie malowało się na twarzy zwykle tak niewzruszonego starego sługi.

— Pójdę poszukać czegoś na ochłodę. — De Guiche, uświadomiwszy sobie, że jest najmłodszy, a zatem najsilniejszy z towarzystwa, dźwignął się na nogi.

Już po kilku krokach zdało mu się, że ktoś idzie za nim, odwrócił się zatem i ze zdziwieniem stanął twarzą w twarz z Grimaudem.

— Nie prosiłem o towarzystwo — skarcił sługę, który wyglądał, jakby był już niemalże o krok od udaru słonecznego.

Zmuszony do przejścia na francuski, starał się mówić jak najciszej, i tak jednak dyskretnie rozejrzał się wkoło, by mieć pewność, że nikt ich nie słucha.

— Pan d’Artagnan mówił, żeby nie chodzić samemu — odparł starzec z wyrzutem w głosie.

— Ale teraz to pan d’Artagnan został sam — wytknął de Guiche, na poły rozbawiony, na poły rozczulony zachowaniem sługi.

— Pan d’Artagnan sobie poradzi.

De Guiche uśmiechnął się lekko na te słowa.

— A zatem sądzisz, że mnie trzeba pilnować?

Grimaud wzruszył ramionami, a potem niespodziewanie wyciągnął przed siebie rękę.

— Owoce — oznajmił głośno i, ku zaskoczeniu de Guiche’a, zrobił to po angielsku.

Hrabia odwrócił się we wskazanym kierunku i rzeczywiście dostrzegł w głębi placu niewielki wózek wypełniony brzoskwiniami. Z aprobatą skinął głową, wydobył parę miejscowych monet, które wręczył im tego ranka ksiądz d’Herblay, i przekazał je słudze. Grimaud ochoczo ruszył na zakupy, jednak po krótkiej gestykulacji z handlarzem z ponurą miną powrócił swego towarzysza.

— Za drogo — burknął i przez ramię posłał sprzedawcy jeszcze jedno pełne wyrzutu spojrzenie.

— Jak to za drogo? — De Guiche ponownie przeliczył monety i przywołał w pamięci wczorajszą rozmowę z gospodarzem, samemu trudniącym się handlem przyprawami, na temat wartości sprowadzanych przez niego towarów. — Przeklęty handlarzyna pewnie chce, żeby się z nim targować — uświadomił sobie.

Już miał posłać Grimauda, by spróbował ponownie, gdy dostrzegł zbliżającego się pospiesznie d’Artagnana.

— Co się dzieje? — zapytał, natychmiast zapomniawszy o brzoskwiniach na widok poważnej miny muszkietera.

— Chodźcie. — D’Artagnan ruszył przodem i nie odezwał się, dopóki nie stanęli w ustronniejszym zakątku bazaru. — Widzicie tamten budynek po drugiej stronie? Nie odwracaj się tak jawnie, hrabio.

De Guiche zatrzymał się w pół kroku i najdyskretniej, jak umiał, zerknął przez ramię.

— Straże — odpowiedział za niego Grimaud.

— Dokładnie. — D’Artagnan skinął głową. — Stoją tylko tam, a budynek wygląda wszak dość niepozornie.

Dwaj uzbrojeni w zakrzywione szable, noże i pistolety strażnicy stali przed żelaznymi, ozdobionymi tylko skromnym okuciem drzwiami, trzeci zaś przechadzał się wzdłuż gładkiej ściany, w której znajdowały się zaledwie dwa niewielkie okienka położone na znacznej wysokości. Plac sąsiadujący z budynkiem, choć zaśmiecony podobnie jak reszta targowiska, była pusty, nie licząc niewysokiego drewnianego podestu.

— Może trzymają tam jakieś cenne towary? — domyślił się de Guiche. — Na przykład niewolników…

— No właśnie. — D’Artagnan w zamyśleniu potarł dłonią szczękę, a nie znalazłszy wąsa, który mógłby przygryźć jak zawsze, gdy coś go trapiło, z irytacją zazgrzytał zębami. — Grimaud! Przespaceruj się tamtędy. Zobaczymy, co na to panowie strażnicy.

Stary sługa bez słowa ruszył we wskazanym kierunku. D’Artagnan i de Guiche w napięciu patrzyli, jak zbliża się do rogu placu i skręca w stronę tajemniczego domu. Był nadal jeszcze w pewnej odległości od drzwi, gdy jeden ze strażników postąpił naprzód i zawołał coś gniewnie, a następnie poparł swoje ostrzeżenie gestem, wymownie opierając dłoń o rękojeść szabli. Grimaud skłonił się w sposób, który wyraźnie podpatrzył u ich gospodarza, i potulnie zawrócił. Nie podszedł jednak od razu do towarzyszy, lecz najpierw z obojętną miną przeszedł się tam i z powrotem po placu, udając, że interesują go rozłożone na mijanych straganach towary. D’Artagnan, nie czekając na powrót sługi, powiódł de Guiche’a w stronę wylotu najbliższej z ulic.

— W tych sukienkach za bardzo zwracamy uwagę — mruknął, bardziej do siebie niż do towarzysza.

— Więc pozwól mi, panie, spróbować bez. — De Guiche z tryumfalnym uśmiechem odwinął rękaw habitu, odsłaniając ukryty pod spodem kaftan.

W oczach d’Artagnana pojawił się błysk aprobaty.

— Zgoda — powiedział, ruszając w stronę pobliskiej bramy, która jakimś cudem okazała się pusta. — Ale nie ty, lecz ja, hrabio. No, nikogo tu nie ma, ściągaj odzienie — zarządził i sam zabrał się pospiesznie do zdejmowania habitu.

De Guiche powstrzymał go jednak.

— Daruj, panie d’Artagnan, ale pomysł jest mój, tak samo jak i ubranie, i nie pozwolę, żeby kto inny się za mnie narażał.

Gaskończyk spiorunował go wzrokiem, kiedy jednak przemówił, jego ton był spokojny i rzeczowy.

— Spójrz na siebie, panie de Guiche. Z twoją gładką buzią i tymi kasztanowymi lokami każdy na kilometr rozpozna w tobie Europejczyka.

Z podobnym argumentem nie sposób było dyskutować. D’Artagnan, choć także nie bardzo podobny do tubylców, odznaczał się przynajmniej typowo gaskońską urodą: miał czarne, lekko tylko siwiejące włosy, bursztynowe oczy i ciemniejszą od hrabiego, a nawet od Grimauda karnację, co dodatkowo jeszcze potęgowała nabyta podczas morskiej podróży opalenizna. Chcąc nie chcąc, de Guiche musiał ulec. Niechętnie, lecz sprawnie rozebrał się i oddał towarzyszowi swój kaftan i spodnie. Grimaud, który dołączył do nich w międzyczasie, w lot pojął plan i, zanurkowawszy na moment w głąb podwórza, wrócił z jakimś podłużnym kawałkiem tkaniny.

— Turban! — oznajmił, wyciągając swoją zdobycz w stronę d’Artagnana.

Muszkieter podziękował skinieniem głowy i przykucnął, by pozwolić słudze założyć sobie ten ostatni element przebrania. Następnie wyprostował się i z krzywym uśmiechem zwrócił się do de Guiche’a:

— I co, hrabio, jak wyglądam?

Zapytany przekrzywił głowę i omiótł towarzysza krytycznym spojrzeniem.

— Gdybym cię mijał w ciemnej uliczce, kapitanie, co prędzej przeszedłbym na drugą stronę — skwitował z rozbawieniem. — Ale myślę, że żadnemu ze strażników nie przyjdzie nawet do głowy, że przed chwilą miałeś na sobie habit trynitarza.

— I to wystarczy. Nie pierwszy to raz przyjdzie mi odegrać rolę błazna. — D’Artagnan ukłonił się towarzyszom z żartobliwą kurtuazją i pewnym krokiem ruszył na powrót w stronę placu.

De Guiche odprowadził go zaniepokojonym spojrzeniem, nie pozostało mu jednak nic innego jak uzbroić się w cierpliwość. Nie chcąc pozostawać dłużej w bramie, w której w każdej chwili mógł ich nakryć ktoś z mieszkańców, kazał Grimaudowi ukryć porzucony przez d’Artagnana habit pod własnym. Następnie, ramię w ramię, by nie budzić podejrzeń, nieśpiesznie ruszyli w stronę bazaru, udając, że kontynuują przechadzkę.

De Guiche musiał wytężać całą swoją samokontrolę, by powstrzymać się od patrzenia w kierunku, w którym oddalił się Gaskończyk. W tej chwili zazdrościł opanowania Grimaudowi, który obojętnie spoglądał na mijane stragany, ani razu nie usiłując nawet kątem oka spojrzeć na tajemniczy budynek w oddali.

— Spróbujmy kupić kilka brzoskwiń — zaproponował wreszcie, uznawszy, że musi znaleźć sobie jakieś zajęcie.

Grimaud bez słowa skręcił we właściwą alejkę. Nieomylnie doprowadził de Guiche’a do wózka z owocami, gdzie z fałszywą, zdaniem hrabiego, pokorą usunął się na bok, pozostawiając towarzyszowi rozpoczęcie negocjacji. De Guiche się zawahał. Czuł, że targowanie się z poślednim kramarzem, i to w obecności sługi, było poniżej jego godności. Z drugiej jednak strony mieli przecież odgrywać role skromnych braciszków, wśród których nie powinno być panów i służących. No i pozostawała jeszcze kwestia tego, że coś w spojrzeniu Grimauda wyraźnie mówiło „no, zobaczmy, jak sobie poradzisz, paniczyku”. De Guiche zacisnął zęby, skinął na sprzedawcę, a potem wskazał na pierwszą z brzegu brzoskwinię i wydobył z kieszeni habitu monetę. Przypomniawszy sobie nauki gospodarza, szybko przełożył ją do prawej dłoni. Handlarz uśmiechnął się drapieżnie, potrząsnął głową, wskazał na pieniądz w ręku hrabiego, a potem rozcapierzył palce. De Guiche udał, że się waha, po czym z ociąganiem sięgnął do kieszeni po drugą monetę. Teraz to handlarz zamarkował głęboki namysł. Pogładził się po gęstej, czarnej brodzie, odwrócił się do wózka i poprawił ułożenie kilku brzoskwiń na wierzchu. Potem westchnął ciężko, ponownie wystawił przed siebie rozwartą dłoń i ostentacyjnie zgiął kciuk, pozostawiając tylko cztery palce. De Guiche spojrzał porozumiewawczo na Grimauda, który zmarszczył czoło i powoli pokręcił głową. Hrabia, tłumiąc rozbawienie, odwrócił się z powrotem do handlarza i bezradnie rozłożył ręce. Następnie jak gdyby nic ujął Grimauda pod ramię i obaj udali, że zbierają się do odejścia.

Nie odeszli jeszcze na więcej niż trzy kroki, gdy handlarz zawołał coś za nimi gardłowym głosem. De Guiche z trudem powstrzymał się od uśmiechu. Gdy z powrotem zawrócili w stronę wózka z owocami, jego właściciel pokazywał już tylko trzy palce. Hrabia, coraz bardziej rozbawiony całą tą grą, zmusił się do zachowania kamiennej twarzy i posłał Grimaudowi pytające spojrzenie. Ten w lot zrozumiał to niewypowiedziane polecenie. Z obojętną miną zbliżył się do wózka i pieczołowicie wybrał trzy najdorodniejsze z brzoskwiń. Dopiero wtedy hrabia wydobył z kieszeni więcej monet, odliczył kwotę i podał sprzedawcy, który błyskawicznie zgarnął je i ukrył pod swoją przepastną szatą. Potem zaś, ku zaskoczeniu obu Francuzów, uśmiechnął się znacznie przyjaźniej, sięgnął gdzieś w głąb swego wózka i wyciągnął w stronę de Guiche’a małą garść świeżych daktyli. Zdziwiony, ale i zaintrygowany tymi egzotycznymi owocami, które dotąd jadł tylko w postaci suszonej, hrabia bez większego żalu sięgnął do kieszeni po kolejną monetę. Ku jego konsternacji handlarz jednak potrząsnął zdecydowanie głową, a potem bezceremonialnie złapał go za rękę, przesypał do niej daktyle i zdecydowanym ruchem odsunął ją od siebie. De Guiche spojrzał bezradnie na Grimauda.Nigdy nie zajmował się handlem, ale nawet on wiedział, że kupcy z zasady nie oddają swoich towarów za darmo. Może rzeczywiście gdyby handlarz widział w nim arystokratę i dworzanina, zdecydowałby się na mały podarek w nadziei na wzbudzenie sympatii u tak pożądanego klienta. Teraz jednak w miejscu hrabiego stał ubogi zakonnik, sprzedawca nie miał więc najmniejszego interesu w obdarowywaniu go owocami, zwłaszcza że przed momentem tak twardo się o nie handlował.

Grimaud nie miał najwyraźniej podobnych obiekcji, bo bez wahania zaczął pakować daktyle do kieszeni, dziękując przy tym handlarzowi uśmiechem, jakiego de Guiche nigdy jeszcze u mrukliwego Bretończyka nie widział. W odpowiedzi Maur ukłonił się nisko tutejszym zwyczajem. Grimaud odwzajemnił ukłon, hrabia więc, choć czuł się z tym dość dziwnie, zrozumiał, że wypadało mu pójść za przykładem towarzyszy. Cóż, jak by to z pewnością skwitował pan d’Artagnan, korona mu od tego z głowy nie spadła. De Guiche uśmiechnął się lekko i złożył handlarzowi dworny ukłon. Następnie wyciągnął rękę do towarzysza i już po chwili z rozkoszą zatopił zęby w soczystej brzoskwini.

Odchodząc od wózka z owocami, nareszcie znaleźli się przodem do tajemniczego budynku, hrabia natychmiast poszukał więc wzrokiem d’Artagnana. Nie znalazłszy go, mimowolnie przyspieszył kroku.

— Tam! — Grimaud pierwszy dostrzegł pomiędzy straganami znajome ubranie. D’Artagnan wyraźnie kierował się do wylotu tej samej co wcześniej wąskiej i ciemnej uliczki, natychmiast więc i oni ruszyli w tę stronę.

— I co, panie d’Artagnan?

Gaskończyk zignorował pytanie, rozejrzał się uważnie, by sprawdzić, czy nikt nie nadchodzi, i, schroniwszy się znów w cieniu bramy, począł rozpinać kaftan. Grimaud, widząc, że nie ma co spodziewać się na razie ważnych wieści, bez rozkazu wysunął się z powrotem na ulicę, by stanąć na straży.

Zdejmując okrycie, d’Artagnan znacząco przesunął palcami wzdłuż jednego ze szwów i posłał towarzyszowi wyzywające spojrzenie. Hrabia wytrzymał je i odpowiedział jedynie niewinnym uśmiechem. Muszkieter pokręcił głową z udawaną dezaprobatą, nic jednak nie powiedział. De Guiche odebrał swoją własność i także odruchowo wymacał ukrytą kieszeń, w której znajdował się niewielkich rozmiarów sztylecik. Nie czuł się ani trochę winny, zresztą reakcja d’Artagnana wzbudziła w nim podejrzenie, że Gaskończyk także nie do końca zastosował się do polecenia księdza d’Herblay. Prawdę mówiąc, de Guiche nie był wcale taki pewien, czy sam jezuita rzeczywiście wszelką broń pozostawił na statku. Zmuszenie francuskiego szlachcica do rozstania się z rapierem było już dostatecznym okrucieństwem, ale żeby tak całkiem pozbawiać człowieka możliwości obrony?

— A zatem niczego się nie dowiedziałeś, panie? — zapytał de Guiche ponownie, gdy już wszyscy trzej odziani jak należało w białe habity ruszyli z powrotem w stronę domu Ahmada ibn Iddera.

Jako że niedawno wybrzmiało kolejne wezwanie na modlitwę i tubylcy zaczęli się gromadzić na pobliskim placyku, ulica była dość pusta. D’Artagnan obejrzał się zatem na idącego z tyłu Grimauda i dał mu znak, by się przybliżył, po czym znów przeszedł na ojczysty język.

— Dowiedziałem się, że za tymi murami rzeczywiście przetrzymywani są francuscy jeńcy. — Choć wypowiedział to tonem tak spokojnym, jakby mówił o pogodzie, błysk w jego oczach zdradził doskonale skrywane emocje.

De Guiche i Grimaud jak na komendę zbliżyli się jeszcze bardziej, by nie uronić ani jednego słowa.

— Od frontu nie dało się podejść, strażnicy od razu przeganiają. Ale z boku jest przejście do sąsiedniej ulicy, a tam jeszcze jedno okienko, zakratowane i na tyle małe, że strażnicy nie czują chyba aż takiej potrzeby, by pilnować go tak dobrze jak drzwi. Ten trzeci zagląda tam przy każdym przemarszu, ale i tak miałem dość czasu, by się tamtędy przespacerować w tę i z powrotem.

— Udało się ci porozmawiać z więźniami, panie?

— Niestety. — D’Artagnan potrząsnął głową.

— Skąd zatem wiesz, że po drugiej stronie byli nasi?

— Wiem to — Gaskończyk uśmiechnął się chytrze — bo przechodząc, pogwizdywałem co sił w płucach melodię „Le Tourdion”, a gdym wracał, przyłączyło się do mnie kilka głosów.

— To już coś — przyznał de Guiche, pełen uznania dla pomysłowości Gaskończyka. — Wracajmy zatem jak najprędzej. Trzeba powiedzieć o tym hrabiemu de la Fère.

— O, nawet o tym nie myśl, hrabio! — zaprotestował zdecydowanie d’Artagnan, a Grimaud, jakby na poparcie jego słów, energicznie pokręcił głową. — Zastanów się — podjął Gaskończyk łagodniej. — Nie wiemy nic pewnego, tyle jedynie, że jacyś francuscy jeńcy są w mieście i możemy się domyśleć, że zostali pojmani w Djidjelli.

— Wiemy, gdzie ich przetrzymują — zaoponował de Guiche.

— I cóż z tego? Chcesz, abyśmy w pięciu przypuścili szturm na więzienie o parę ulic od pełnej zbrojnych straży cytadeli? O nie, mój panie, tu potrzeba nie siły, lecz rozwagi. Jutro, wedle słów naszego gospodarza, niewolnicy trafią na targ. Wtedy, pod pozorem wyboru biedaków do wykupu, powinniśmy móc zbliżyć się do nich i dowiedzieć czegoś pewniejszego. Dziś nie ma co zadręczać Atosa wieściami, które nie przyniosą mu nic prócz kolejnej porcji trosk. Zjedz daktyla, drogi hrabio, i uzbrój się w cierpliwość.

— Zdaje się, że będziemy jej potrzebowali całe mnóstwo — mruknął de Guiche gorzko, lecz, nie mając nic lepszego do ukojenia nerwów, poszedł za radą towarzysza i wepchnął sobie do ust kolejny owoc.

 

Chapter 12: W górach Kabylii

Chapter Text

Wyruszyli dopiero dwa tygodnie po upadku Djidjelli. Kolumna zmierzająca na targ do Algieru poza garstką byłych niewolników Maqrina ibn Qassiego składała się głównie z francuskich jeńców pojmanych w ostatnich dniach walk. Było ich więcej, niż Raoul się spodziewał. Nie miał jednak okazji zamienić nawet paru słów z rodakami, ponieważ znajdował się nadal wśród domowników zmarłego wojownika, których odziedziczył najstarszy z jego braci. Prócz trzech znanych już więźniom strażników było tam jeszcze dwóch mężczyzn, trzech chłopców, z których najmłodszy mógł być w wieku Amélie, oraz starsza kobieta z nastoletnią dziewczyną u boku.

Dzień przed wyruszeniem w drogę nowy właściciel przyszedł obejrzeć swoją własność. Zmusiwszy Raoula do zdjęcia kaftana i koszuli, przyglądał mu się badawczo przez dłuższą chwilę, szczególną uwagę poświęcając wciąż jeszcze świeżej bliźnie na prawym ramieniu. W pewnym momencie złapał go nawet za rękę i poruszył na wszystkie strony, jak gdyby sprawdzając, czy staw nie jest sztywny. Upokorzony i wściekły, Raoul z najwyższym trudem zmusił się do zniesienia tych oględzin, szybko jednak zdał sobie sprawę, że nie było w nich zamierzonego okrucieństwa. Amenzu ibn Qassi badał go tak, jak bada się konia w stajni. Nie, nie konia nawet, dobry żołnierz wie bowiem, że jego życie może zależeć od przymiotów wierzchowca, Raoul był zaś w jego oczach niczym więcej niż wołem roboczym. Na szczęście Amélie interesowała wojownika znacznie mniej. Dotknął jej włosów, jakby chciał się upewnić, czy ich złoty kolor jest prawdziwy, kazał otworzyć usta i pokazać, czy ma wszystkie zęby, a potem odwrócił się obojętnie i wymaszerował z celi. Tego dnia Amélie zapłakała po raz trzeci od momentu, gdy znalazła się w niewoli. Tuląc ją do piersi, Raoul sam miał ochotę drzeć włosy z rozpaczy. Nigdy jeszcze bowiem nie czuł się tak straszliwie bezsilny.

Szli pieszo, flankowani dwoma rzędami jeźdźców należących do oddziału Amenzu i jego młodszych braci. Prócz O’Rourke’a, najwyraźniej cieszącego się zaufaniem nowego pana, i Amélie, której nikt nie podejrzewał o chęć ucieczki bez towarzysza niedoli, wszyscy, łącznie z wicehrabią, mieli ręce spętane mocnymi rzemieniami. Szlak obrany przez Kabylów wiódł równolegle do oceanu, lecz ku zaskoczeniu Raoula już pierwszego dnia odbili w głąb lądu, obierając krętą i zaniedbaną drogę prowadzącą coraz wyżej w góry Atlasu. Nawet jednak gdy kluczyli pomiędzy skalistymi zboczami, zmuszani do ciągłych zmian kierunku przez ukształtowanie terenu, wiatr z północy przynosił czasem słony zapach morza, który teraz jeszcze bardziej niż zwykle kojarzył się Raoulowi z wolnością.

Dotarli właśnie do przełęczy położonej na tyle wysoko, że z jej szczytu dało się dostrzec skrawek morskiego błękitu. Unosił się na nim biały punkcik, który mógł być nawet średnich rozmiarów żaglowcem. Czy należał do jakiegoś europejskiego kupca, zmierzającego do któregoś z północnoafrykańskich portów po egzotyczne towary? Nie, ci raczej pływali w konwojach, obawiając się ataku. Znacznie bardziej prawdopodobnym było, że statek należał do berberyjskich piratów. Raoul odwrócił głowę i na powrót utkwił spojrzenie w ścieżce pod swoimi stopami.

Trudny teren i drogi, które nierzadko wiodły stromo pod górę, z dnia na dzień okazywały się dla niego coraz cięższym wyzwaniem. Nie spodziewał się, że jest aż tak osłabiony, jednak po namyśle uświadomił sobie, że na jego obecny stan, prócz zagojonych już w zasadzie ran, mogły złożyć się także wcześniejsze zaniedbania. Brak snu, posiłki spożywane tylko wtedy, kiedy najpierw ojciec, a potem wierny Grimaud mu o nich przypominali. W ostatnich miesiącach Raoul niewiele myślał o dbaniu o cielesną powłokę, z którą powoli zaczynał się już żegnać, i teraz organizm odpłacał mu się za to zaniedbanie.

Całe szczęście, że była już późna jesień i nawet tu w Afryce temperatury już nieco spadły, pomyślał po raz kolejny, pamiętając, jaki upał panował w Djidjelli tuż po lądowaniu francuskiej ekspedycji. Ta myśl zaś uświadomiła mu znów boleśnie upływ czasu. Jeszcze trochę i przyjdzie grudzień, a wraz z nim Boże Narodzenie, które jego ojciec spędzi samotnie w wielkiej jadalni Bragelonne, mała Amélie zaś, zamiast otwierać prezenty, będzie zapewne usługiwać do stołu żonom jakiegoś lokalnego watażki. Hrabia de la Fère mógł chyba przynajmniej liczyć na przyjaciół. Nawet jeśli pan d’Artagnan nie zdoła na parę dni opuścić służby, może chociaż pan du Vallon zaprosi hrabiego do siebie na święta. Raoul miał nadzieję, że Portos i Aramis uporali się już z problemami, które kazały im uciekać z Paryża przez Blois do Bretanii. Nie mógł sobie pozwolić na zamartwianie się o ojca, nie w tej chwili, kiedy wszystkie swoje wysiłki musiał skoncentrować na zorganizowaniu ucieczki.

Nie miał złudzeń, że kiedy dotrą do Algieru, uda im się pozostać razem. Byli jedynie towarem, bydłem pędzonym na targ, i nie mieli najmniejszego wpływu na to, w czyje ręce trafią. Raoul wiedział zaś z doświadczenia, że nikt nie kupuje jednocześnie zaprawionego w bojach ogiera i płochliwej młodej klaczy. On trafi do pracy na polu, w kopalni lub skończy przykuty do wioseł na pirackiej galerze, a Amélie… Bał się nawet myśleć, jaki los może przypaść w tym pogańskim kraju uroczej złotowłosej dziewczynce.

Po raz kolejny oderwał wzrok od ścieżki i począł rozglądać się po okolicy. Na próżno jednak. Zeszli już z przełęczy i zagłębili się w jeden z wąwozów, który wydawał się w tej chwili prowadzić w całkiem przeciwnym niż wcześniej kierunku. Raoul nie wątpił, że Kabylowie doskonale wiedzą, co robią, ale myśl o przemierzaniu tych górskich szlaków samotnie i bez przewodnika napełniała go kolejną obawą.

W jego głowie kiełkował już jednak zaczątek planu. Amenzu i jego karawana udawali się do stolicy, Raoul doszedł zaś do wniosku, że dla niego i Amélie najrozsądniej byłoby minąć ją szerokim łukiem od południa i iść dalej na zachód, aż do Oranu — jedynego na tym wybrzeżu miasta, które, wedle jego wiedzy, nadal znajdowało się w rękach Europejczyków. Algier leżał mniej więcej w połowie drogi pomiędzy Djidjelli a tym hiszpańskim fortem, póki co więc, choć pod strażą, posuwali się przynajmniej we właściwym kierunku. Raoul uważnie obserwował zarówno drogę, jak i strażników, czyhając na jakikolwiek błąd czy najdrobniejszą chociaż oznakę nieuwagi. Jak dotąd — na próżno, nie tracił jednak nadziei. Ciepło dłoni Amélie zaciśniętej na jego przedramieniu przypominało mu nieustannie, że nie mógł sobie pozwolić na nawet moment zniechęcenia.

A może — przyszło mu nagle do głowy — zamiast walczyć ze zmęczeniem, mógłby spróbować obrócić je na swoją korzyść? Czy nie tak właśnie postąpiłby pan d’Artagnan, którego spryt podziwiał nawet hrabia de la Fère? Co by się stało, gdyby zaczął zostawać w tyle? Nie zabiją go przecież, zdaje się, że jest wart trochę złota. Jako że ich niewielka grupka szła na końcu kolumny, począł stopniowo zwalniać kroku, udając, że słania się na nogach. Odległość zaczęła wzrastać, początkowo tylko nieznacznie, po jakiejś godzinie jednak pomiędzy nimi a głównymi siłami zmieściłyby się spokojnie co najmniej dwie ciągnięte przez poczwórne zaprzęgi karety.

Strażnicy, także znużeni już marszem, zdawali się niespecjalnie się tym faktem przejmować. Zwrócił zresztą już uwagę, że ci, którzy pilnowali byłych niewolników Maqrina, wydawali się mniej surowi i mniej sumienni w wykonywaniu swoich obowiązków od kolegów, którzy mieli pod strażą francuskich żołnierzy. Być może część z nich znała zresztą O’Rourke’a i pozostałych osobiście i nie widziała powodu, by podejrzewać ich o jakiekolwiek nieposłuszeństwo. Raoul odnosił wrażenie, że jego towarzysze szli w pełni pogodzeni ze swoim losem. Przypuszczał, że byli niewolnikami od tak dawna, że nie bardzo pamiętali już inne życie. Współczuł im, nawet Irlandczykowi, nie na tyle jednak, by uczucie to przysłoniło mu jego główny cel.

Wyczekawszy momentu, gdy ścieżka stała się bardziej piaszczysta niż kamienista, zamarkował potknięcie i jak długi runął na ziemię. Amélie pisnęła ze strachu i pociągnęła go za rękę, jednak była zbyt drobna, by móc go skutecznie podtrzymać, wylądowała więc na kolanach obok niego. Raoul skrzywił się mimowolnie na ten widok, żałując, że jej zawczasu nie ostrzegł. Nie mógł jednak ryzykować, strażnicy bowiem surowo karali więźniów za wszelkie próby rozmowy w trakcie marszu.

— Nic mi nie jest — szepnął tylko z twarzą ukrytą w rękawie zdrowego ramienia, na którym przezornie wylądował.

Jeden ze strażników warknął coś w swoim języku i O’Rourke natychmiast znalazł się przy leżącym. Bezceremonialnie złapał go za kołnierz i szarpnął do góry, Raoul jednak zawisł bezwładnie, udając na wpół zemdlonego. Irlandczyk zaklął szpetnie, puścił go i powiedział coś do kabylskiego wojownika, który tymczasem znalazł się tuż przy nich. Przez chwilę nic się nie działo i Raoul zaczął się już zastanawiać, czy nie czas oprzytomnieć. W tej samej jednak chwili poczuł, że ktoś łapie go po ramiona i podnosi do pozycji półsiedzącej, a potem przysunięto mu do ust bukłak z wodą. Wypił z wdzięcznością, bo tylko głupiec nie skorzystałby z takiej dodatkowej racji, którą tak ofiarnie przecież sobie wywalczył. Potem westchnął ciężko i uniósł powieki. Natychmiast rozpoznał w podtrzymującym go mężczyźnie Tariqa, który od kilku tygodni z konieczności odgrywał przy nim rolę medyka. Berber przypatrywał mu się z troską. Nieco zaskoczony tą reakcją u dotąd zachowującego kamienną twarz niewolnika, Raoul postanowił sprawdzić, jak daleko sięgnie współczucie Tariqa. Świadom obecności strażników, nie odezwał się, ale wzrokiem wskazał na siedzącą w kucki u swego boku Amélie. Kabyl zrozumiał tę niemą prośbę i bez zastanowienia podał dziewczynce bukłak. Raoul zmrużył oczy w niemym wyrazie wdzięczności i wreszcie jął podnosić się do pozycji siedzącej, świadom, że nie może przeholować, cierpliwość jego strażników musiała mieć bowiem swoje granice.

— Jak tam, bohaterze, skończyłeś udawanie słabowitej panienki czy mam poszukać soli trzeźwiących? — zakpił po swojemu O’Rourke.

Raoul uśmiechnął się w duchu, wyglądało bowiem na to, że Irlandczyk nabrał się na jego komedię.

— Wybacz, panie — powiedział słabym głosem. — Wiesz przecież, że nie całkiem ozdrowiałem jeszcze z ran.

Nim O’Rourke zdążył wymyślić kolejną kpinę, do rozmowy wtrącił się jeden ze strażników. Ignorując Irlandczyka, zwrócił się wprost do Tariqa. Cokolwiek odpowiedział niewolnik, najwyraźniej wypadło na korzyść Raoula, bo wojownik gestem nakazał reszcie oddziału zaczekać i popędził konia, by dogonić oddalającą się coraz bardziej kolumnę. Raoul odprowadził go wzrokiem, na wpół ciekawy, na wpół zaniepokojony, co przyniesie interwencja. Strażnik wrócił po kilku minutach, burknął coś po berberyjsku, a Tariq i O’Rourke natychmiast dźwignęli Raoula na nogi i lekkim popchnięciem zmusili go do kontynuowania marszu. Nie chcąc przedobrzyć już na początku gry, wicehrabia potulnie ruszył przed siebie.

Nie minął nawet kwadrans, gdy Amélie zaczęła utykać. Początkowo Raoul szczerze się zaniepokoił, bo choć jego słabość była częściowo udawana, wiedział, że nie zdoła na dłuższą metę nieść małej, gdyby nie dała rady sama kontynuować marszu. Kiedy jednak posłał jej kolejne zatroskane spojrzenie, dziewczynka lekko ścisnęła jego rękę, a w jej zmęczonych oczach na moment zatańczyły wesołe iskierki. Raoul stłumił uśmiech, czując, jak rozpiera go jakiś dziwny rodzaj dumy.

Wkrótce Amélie nie tyle już utykała, ile podskakiwała na jednej nodze, krzywiąc się i wydając z siebie bolesne jęki. Jeden ze strażników podjechał do O’Rourke’a i wydał mu cicho jakieś polecenie.

— Co jej jest? — warknął Irlandczyk w kierunku Raoula.

— Co ci jest? — przetłumaczył Raoul z niewinną miną.

— But mnie uwiera. Obtarłam sobie nogę, ale tak mocno, aż do krwi — skłamała dziewczynka gładko.

Raoul zmarszczył brwi, a korzystając z tego chwilowego przyzwolenia na rozmowę oraz faktu, że nikt prócz ich dwojga nie rozumiał po francusku, odparł:

— Błąd. Każą ci zdjąć trzewik i od razu zobaczą, że kłamałaś. Powiedzmy raczej, że skręciłaś kostkę. — I nie czekając na reakcję Amélie, natychmiast przetłumaczył tę odpowiedź Irlandczykowi, który przekazał ją dalej.

— Weź ją na plecy — polecił O’Rourke.

— Ja? — Raoul udał oburzenie. — Widzisz chyba, że sam ledwie idę.

O’Rourke zaklął i wyciągnął rękę do dziewczynki, ta jednak odskoczyła, a potem, przypomniawszy sobie najwyraźniej, że miała chorą nogę, przewróciła się malowniczo i wybuchła głośnym płaczem.

Irlandczyk zaklął ponownie, a w ręku jednego ze strażników pojawił się bicz. Raoul natychmiast przypadł do Amélie i mocno złapał ją za rękę.

— Wystarczy — powiedział stanowczo i pomógł jej podnieść się na nogi.

Dziewczynka zrobiła zawiedzioną minę, ale posłusznie wstała i zaczęła iść.

— Utykaj — syknął Raoul ukradkiem.

Na szczęście zrozumiała i natychmiast spełniła polecenie, tyle że niestety zaczęła kuleć nie na tę nogę co poprzednio. Raoul zacisnął zęby, modląc się w duchu, by nikt nie zwrócił na to uwagi.

Fortuna zaczynała im sprzyjać. Bez żadnych nowych przygód doszli do końca wąwozu, odpoczęli kwadrans nad napotkanym strumieniem i dostali po trzy łyki wody, nim padł rozkaz, by ruszać w dalszą drogę.

Tego wieczora, układając się na spoczynek na twardej ziemi, Raoul myślał już nad kolejnymi krokami swojego planu. Nie zdołał jednak niczego wymyślić, bowiem jak na złość, zmęczony marszem, szybko zapadł w twardy sen.

Następnego ranka, przypomniawszy dyskretnie Amélie, żeby, skoro już zaczęła grać tę komedię, utykała chociaż na właściwą nogę, zabrał się do przerwanych wieczorem rozmyślań. Musiał wyczuć, na ile może sobie pozwolić, by spowolnić marsz i przekonać strażników o swojej nieszkodliwości, a zarazem nie zirytować ich zanadto ani, co gorsza, nie sprawić, by ich nowy właściciel począł się zastanawiać, czy tak kłopotliwi niewolnicy są warci zachodu. W najśmielszych snach nie spodziewał się jednak, że pomoc przyjdzie właśnie z tej strony. Nie uszli bowiem więcej niż ligę, gdy niespodziewanie za plecami Raoula rozległ się jakiś głuchy huk. To O’Rourke padł zemdlony na środek ścieżki.

Jeszcze tego dnia Amenzu ibn Qassi podjął decyzję o odłączeniu się od braci i pozwoleniu swojemu małemu orszakowi na kilkugodzinny odpoczynek. Wędrówkę — jak wyjaśnił Raoulowi O’Rourke, który dziwnie szybko odzyskał siły po tajemniczym zasłabnięciu — mieli podjąć dopiero następnego ranka i w nieco mniej niż dotąd morderczym tempie. Ich nowy właściciel uznał najwyraźniej, że nie opłaca mu się doprowadzić więźniów na targ ledwie żywych, jeśli chce uzyskać za nich godziwą zapłatę. Tym samym liczba pilnujących ich strażników zmniejszyła się do zaledwie czterech, Raoul zyskał natomiast co najmniej dzień lub dwa więcej na poszukiwanie okazji do ucieczki.

Chapter 13: Przepaść może się czasem okazać lepszym z dwojga złego

Chapter Text

Po odłączeniu się od głównej karawany szli teraz rzeczywiście wolniej i częściej zatrzymywali się na postoje. Amenzu ibn Qassi, który dotąd jechał na czele z braćmi i kuzynami, pozbawiony tego towarzystwa, zaczął zwracać większą uwagę na swój dobytek. Było to Raoulowi niezbyt na rękę, ale dopiero w kolejnych dniach naprawdę zaczęło do niego docierać, jakie grozi im nowe niebezpieczeństwo.

Zatrzymali się właśnie na kolejny krótki odpoczynek. Niewolnicy, strudzeni marszem, skupili się w cieniu kępy rachitycznych drzewek, a O’Rourke, nadal uprzywilejowany i z wolnymi rękami, zabrał się do rozdzielania wody. Amenzu, zamiast jak zwykle zająć się sobą, podszedł do więźniów, okrążył ich niczym sęp, a potem niespodziewanie zbliżył się do Amélie. Dziewczynka natychmiast schroniła się za plecami Raoula, który mimowolnie napiął mięśnie, gotów do interwencji. Nie chciał jednak prowokować Kabyla, któremu towarzyszył uzbrojony strażnik, na razie więc tylko w milczeniu obserwował rozwój sytuacji.

Amenzu nie wydawał się żywić zresztą żadnych nieprzyjaznych uczuć. Wprost przeciwnie — widząc strach dziewczynki, ukucnął, uśmiechnął się zachęcająco i wyciągnął w jej stronę dłoń, na której znajdowało się kilka suszonych fig. Amélie, bez wątpienia głodna, bo o garści kaszy zjedzonej rano dawno już nie pamiętała, wychyliła się lekko zza pleców opiekuna, a potem posłała mu pytające spojrzenie. Raoul nieznacznie kiwnął głową, świadom, że w ich położeniu głupotą byłoby odmawiać dodatkowej porcji pożywienia. Dziewczynka sięgnęła po figi, z początku ostrożnie, niepewnie, ale gdy Amenzu nadal się nie poruszył, wreszcie złapała je i wpakowała sobie dwie do ust, trzecią zaś podała Raoulowi. Przez twarz Kabyla przemknął cień, ostatecznie jednak mężczyzna nie zaprotestował. Uśmiechnął się tylko pobłażliwie, podniósł się i odszedł w kierunku, gdzie Tariq i drugi z niewolników przygotowali mu zawczasu wygodne siedzisko.

Wieczorem podszedł do nich znowu. Tym razem przyniósł kilka migdałów. Znów pozwolił Amélie podzielić się przysmakiem z opiekunem, nie odszedł jednak jak poprzednio, ale przysiadł obok i z nieodgadnioną miną przyglądał się jedzącej dziewczynce. Raoul z całych sił starał się nie okazać niepokoju, zaczynał już bowiem przeczuwać, co mogło stać u podstaw tego niespodziewanego zainteresowania, a myśl ta napełniała go wściekłością i obrzydzeniem.

Jego obawy wkrótce się potwierdziły. Kolejnego dnia Amenzu zupełnie nie krył się już zainteresowaniem dziewczynką. Zamiast na czele, jechał najczęściej z boku, przyglądając się, jak szła. Raz zaproponował nawet, że weźmie ją przed siebie na konia, ale ku uldze Raoula Amélie stanowczo odmówiła i tylko mocniej ścisnęła go za rękę. Ogółem jednak wicehrabia miał nieodparte wrażenie, że dziewczynka coraz mniej obawia się ich pana, i zaczął zbierać się w sobie, by przeprowadzić z nią podczas postoju poważną rozmowę. Nie zdołał jednak, bo gdy tylko usiedli, Amenzu zaraz zjawił się z kolejnym przysmakiem, a kiedy Amélie bez lęku już zabrała się do jedzenia, niespodziewanie wyciągnął dłoń i musnął palcami koniec jej złotego warkocza. Raoul zareagował odruchowo. Z całej siły odepchnął rękę Kabyla i wsunął się pomiędzy niego a dziewczynkę.

Amenzu nie musiał nawet wydawać rozkazu. Dwaj strażnicy natychmiast wyrośli jak spod ziemi po obu stronach wicehrabiego i brutalnie rzucili go na ziemię. Jeszcze nie zdążył odzyskać oddechu, gdy na jego plecy spadły pierwsze baty. Zbyt wściekły i zarazem przerażony, by czuć ból, Raoul z desperacją poszukał wzrokiem Amélie i z ulgą dostrzegł, że, korzystając z zamieszania, O’Rourke odciągnął ją na bok. Nie lubił Irlandczyka i nie uważał go za przyzwoitego człowieka, czuł jednak instynktownie, że w tej chwili dziewczynka była bezpieczniejsza z nim niż z którymkolwiek z Kabylów.

Chłosta nie trwała długo. Nawet w takiej chwili Amenzu pamiętał, że niewolnik, jak każdy towar, im mniej uszkodzony, tym więcej jest warty. O wiele bardziej dotknęła Raoula kara, która spadła na niego jakiś czas potem, gdy ustawiali się w szyku, by podjąć wędrówkę. Tym razem ich pan nie pozwolił Amélie na protesty. Złapawszy ją w pół, posadził ją przed sobą na koniu, ręce Raoula nakazał zaś przywiązać do uprzęży wierzchowca jednego z jadących w tyle strażników. Przerażona dziewczynka szybko przestała walczyć, co i rusz tylko wyglądała zza ramienia Amenzu, by upewnić się, że jej przyjaciel nadal idzie za nimi. Raoul za każdym razem posyłał jej wtedy uspokajający uśmiech, w duchu jednak miał ochotę wyć z wściekłości, bezradności i rozpaczy. Przysiągł przecież zarówno Amélie, jak i samemu sobie, że zrobi wszystko, by nie dać nikomu jej skrzywdzić. Tymczasem krzywda już zaczynała jej się dziać, a on był zupełnie bezsilny. Z desperacją zerkał na krótką, zakrzywioną szablę u boku swego wroga, wyobrażając sobie, jak chwyta za wysadzaną klejnotami rękojeść i wbija ostrze w samo serce Amenzu. Wizja ta, choć tak satysfakcjonująca, musiała jednak pozostać w sferze jego marzeń. Jego pan jechał bowiem w bezpiecznej odległości, ręce wicehrabiego były zaś przywiązane do siodła strażnika w taki sposób, że nie był w stanie użyć ich do niczego prócz jedynie łapania równowagi, gdy koń przyspieszył kroku.

Kiedy dotarli na miejsce noclegu i niewolnicy zaczęli rozbijać obóz, jak co wieczór Amélie została zmuszona do pomocy dwóm pozostałym kobietom. Raoul tymczasem znalazł się w towarzystwie O’Rourke’a, który najwyraźniej dostał polecenie, by zwrócić na kłopotliwego więźnia dodatkową uwagę. Wspomniawszy moment sprzed paru godzin, kiedy Irlandczyk przez chwilę wydawał się gotowy bronić dziewczynki, Raoul w swojej desperacji postanowił jeszcze raz zaapelować do jego sumienia. Widział przecież zresztą, że O’Rourke’owi tak samo jak jemu zależało na jak najpóźniejszym dotarciu do Algieru.

— Ciebie także chcą sprzedać, czy nie tak, panie O’Rourke? — zapytał szeptem, gdy zabierali się do rozkulbaczania kolejnego wierzchowca.

Irlandczyk nie odpowiedział, co potwierdziło podejrzenia wicehrabiego.

— Dlaczego nie uciekniesz? Masz swobodę ruchu, znasz język i kraj, wystarczyłoby ci ukraść konia i broń, a stałbyś się na powrót wolnym człowiekiem.

— Wolnym? — prychnął Irlandczyk gorzko. — Chyba tylko po to, by zginąć. O nie, mój bohaterze, nie jestem głupcem. Nawet u najgorszego pana będzie mi lepiej niż w żołądku lwa lub szakala.

Raoul dyskretnie zerknął przez ramię na obserwujących ich z pewnej odległości strażników.

— Ich jest tylko czterech — szepnął. — Po dwóch na każdego z nas. Moglibyśmy ich zaskoczyć. Gdybyś tylko rozwiązał mi ręce…

— Zamknij się i bierz się do roboty — warknął O’Rourke, nie pozwalając mu dokończyć.

— A może nie masz dokąd wracać? — podjął na nowo Raoul, zarzuciwszy sobie na lewe ramię ciężkie juki, jako że spojrzenia najbliższego strażnika stały się już nieco podejrzliwe. — Mógłbym ci pomóc, panie. Mój ojciec, hrabia de la Fère, pozostaje w dobrych stosunkach z jego wysokością Karolem II Stuartem…

O’Rourke drgnął nieznacznie, a jego twarz przybrała dziwny wyraz.

— Hrabia de la Fère? Ten sam, który stał u boku Karola I w dniu jego aresztowania?

— I który pomógł włożyć koronę na skronie jego syna — uzupełnił Raoul nie bez dumy.

Irlandczyk przyglądał mu się przez chwilę wzrokiem, który zdawał się świdrować wicehrabiego na wylot. W końcu jednak wzruszył ramionami i zabrał się do przerwanej pracy. Raoul kilkakrotnie próbował jeszcze wracać do rozmowy, na próżno jednak.

Sprawnie dokończyli rozwijanie obozu, a wtedy ku uldze wicehrabiego Amélie nareszcie pozwolono się do niego przyłączyć. Kiedy dziewczynka z ufnością wtuliła twarz w jego kaftan. Raoul objął ją na tyle, na ile pozwalały mu pęta na nadgarstkach, i oparł podbródek na jej jasnych włosach.

— Bałam się, że on mi nie pozwoli tu spać — wyszeptała nagle dziewczynka ledwie słyszalnym głosem, nie podnosząc głowy.

— Ja też się bałem — przyznał Raoul szerze, ulegając chwili słabości. — Amélie? — szepnął po chwili, pochylając się niżej do jej ucha. — Widziałaś ten nóż, który Amenzu nosi za pasem?

Poczuł, jak dziewczynka kiwa głową, i zawahał się, przerażony radą, jakiej chciał jej udzielić. Nie, jeszcze nie, powiedział sobie stanowczo. Musiał być inny sposób.

Bezwiednie gładząc plecy dziewczynki, utkwił wzrok w krzątających się przy ogniu strażnikach. Kabylowie nie zwracali na więźniów tak pilnej uwagi jak za dnia. Przed chwilą sprawdzili już więzy na rękach każdego z nich, a dodatkowo spętali im też nogi, nie musieli się więc obawiać ataku z ich strony. Poza Raoulem zresztą pozostali niewolnicy wydawali się zupełnie pogodzeni z losem i wicehrabia podejrzewał, że pozostaliby na swoich miejscach, nawet gdyby nie krępowały ich żadne rzemienie. Może nie powinien się im dziwić? To było jedyne życie, jakie znali, a w ciemności otaczającej ich niewielkie obozowisko kryły się niebezpieczeństwa, które nie sposób było nawet przewidzieć.

Amenzu dał znak do rozpoczęcia wieczornej modlitwy. Strażnicy padli na kolana za swoim panem, zwróceni twarzami w jednym kierunku, a i niewolnicy zaraz poszli w ich ślady, ograniczani przez pęta, ale mimo to zdeterminowani, by nie zaniedbać tej pobożnej praktyki. Raoul i Amélie, którzy jako jedyni chrześcijanie nie brali udziału w modłach, pozostali na swoich miejscach. W ten sposób znaleźli się nieco z tyłu, co jednak w niczym nie mogło im pomóc. Za plecami mieli skalną ścianę, a Amenzu i jego ludzie strategicznie rozstawili się tak, by odciąć im jedyną drogę ucieczki.

Amélie, idąc za przykładem Kabylów, sama także uklękła i poczęła odmawiać szeptem wieczorny pacierz. W pierwszym odruchu Raoul chciał przypomnieć jej o różnicach religijnych. Powstrzymał się jednak, bo czy Bóg mógł odrzucić te odmawiane z dziecięcą naiwnością modlitwy tylko dlatego, że wypowiadane były równolegle do pogańskich? Nagle uświadomił sobie, że sam tak dawno już się nie modlił. Zawstydzony tym zaniedbaniem, zaczął przywoływać w myślach słowa, których nauczył go ojciec. Zaraz jednak przerwał, bo z zaskoczeniem dostrzegł, jak O’Rourke, klęczący w tylnym rzędzie, zamiast bić pokłony jak pozostali, zaczyna dyskretnie wycofywać się z szeregu.

Irlandczyk przeszedł kilka kroków na czworakach, a gdy miał pewność, że towarzysze nie zwrócili na niego uwagi, przyspieszył i chyłkiem zbliżył się do dwójki Francuzów. Przyłożywszy palec do ust, by nakazać im milczenie, uniósł swoją luźną szatę i, ku zdumieniu Raoula, wydobył spod niej długi, zakrzywiony nóż.

Amélie drgnęła i cichutko pisnęła ze strachu, ale na szczęście jej głos utonął w słowach muzułmańskich modłów. Raoul odruchowo objął dziewczynkę mocniej i przycisnął do siebie, nie odrywając przy tym wzroku od ostrza w dłoni Irlandczyka.

O’Rourke, wciąż nerwowo zerkając przez ramię, sięgnął do rzemieni krępujących kostki Raoula i przeciął je, tak jednak, by nie spadły od razu, a jedynie poluzowały się trochę. Potem uniósł głowę i spojrzał na niego wyczekująco. Wicehrabia zrozumiał i w milczeniu wyciągnął przed siebie ręce. Irlandczyk powtórzył tę samą operację, także dbając, by pęta przynajmniej na pierwszy rzut oka sprawiały nadal wrażenie ciasno zaciśniętych. Potem, nadal bez słowa, powolnym ruchem uniósł skraj sukienki zmartwiałej ze strachu Amélie i ukrył nóż w fałdach halki.

Raoul poruszył wargami, niemal bezgłośnie zadając nurtujące go pytanie:

— Dlaczego?

O’Rourke uśmiechnął się krzywo, ale bez zwykłej drwiny.

— Wiesz, kim był człowiek nazwiskiem Parry? — odpowiedział pytaniem, pochyliwszy się do ucha wicehrabiego.

Raoul skinął głową.

— Wiernym sługą króla Karola Stuarta — odpowiedział.

— Był kuzynem mojej matki — podjął O’Rourke — i jedynym ojcem, jakiego znałem. Miał dług wobec twego ojca. Ja więc go spłacam.

Nie czekał na odpowiedź wicehrabiego, lecz pospiesznie powrócił na swoje miejsce wśród odmawiających modlitwę Berberów.

Tej nocy żadne z nich nie zmrużyło oka. Raoul obawiał się, czy Amélie, jeszcze bardziej od niego rozgorączkowana perspektywą ucieczki, a mniej świadoma ogromu czyhających na nich niebezpieczeństw, nie zdradzi się nieopatrznie ze swoim zdenerwowaniem. Zmusiwszy się więc do opanowania własnej niecierpliwości, począł odpytywać ją po cichu z łacińskiej deklinacji. Dziewczynka była zbyt zaaferowana sytuacją, by skoncentrować się na końcówkach, lecz Raoul nie poprawiał jej zbyt często — po części również dlatego, że sam nie mógł skupić się na jej odpowiedziach. Cali w nerwach oczekiwali na właściwy moment. Raoul, nauczony doświadczeniem żołnierza, zamierzał zaczekać do chwili tuż przed świtem, kiedy straże bywają najmniej czujne, a uciekinierzy mogli wymknąć się jeszcze pod osłoną nocy, ale mieć już nieco światła, gdy będą musieli przemykać się przez obcy górski teren.

Wreszcie nadeszła wyczekana pora. Raoul ostrożnie odwinął poluzowany rzemień z nadgarstków, a potem, obawiając się odezwać nawet szeptem, w milczeniu ścisnął ramię Amélie i sięgnął po ukryty pod jej sukienką nóż. Dziewczynka od razu zrozumiała, w czym rzecz, i sama podała mu broń. Z pomocą ostrza uwolnienie kostek było kwestią kilku sekund. Raoul usiadł powoli, zatrzymał Amélie, która była już gotowa zerwać się na nogi, i bacznie popatrzył na leżących wokół dogasającego ogniska strażników. Nie brakowało żadnego. Nawet ten, który powinien był regularnie obchodzić obóz dookoła, półleżał bokiem do więźniów, oparty plecami o siodło i trudno było powiedzieć, czy czuwa, czy zapadł w drzemkę. Niewolnicy zostali umieszczeni w cieniu potężnej skalnej ściany, dotychczasowe ruchy Raoula nie mogły więc wzbudzić niczyjej uwagi. Teraz jednak miał nastąpić najbardziej ryzykowny moment. Jeśli którykolwiek ze strażników lub nawet pozostałych niewolników się zbudzi, wszystko stracone.

Raoul, opierając się na łokciach i kolanach, posunął się o dwa kroki naprzód i znów zastygł w bezruchu, a gdy nadal nie doczekał się żadnej reakcji, delikatnie pociągnął Amélie za rękę i podjął wędrówkę. Starając się poruszać jak najciszej, z mozołem czołgali się pomiędzy śpiącymi w kierunku upragnionej wolności. Mijali już ostatniego z niewolników, gdy Raoul z przerażeniem dostrzegł w ciemności dwa jaśniejsze punkciki oczu, w których odbijało się światło ogniska. Natychmiast przypadł do ziemi i otoczył ramieniem Amélie, zmuszając ją, by zrobiła to samo. Tariq, bo on to był, nieznacznie uniósł głowę i dwaj mężczyźni wymienili pełne napięcia spojrzenia. Moment później Berber mrugnął porozumiewawczo i bezszelestnie opuścił głowę. Raoul odetchnął z ulgą, podziękował w duchu — sam bardziej nie wiedział komu: towarzyszowi niedoli czy Opatrzności — i ponownie ruszył naprzód.

Obozowisko znajdowało się w czymś w rodzaju skalnej niecki wtulonej pomiędzy kamienisty szlak a stromą skalną ścianę. Wspinaczka w górę nie wchodziła w grę. Po przeciwnej stronie traktu teren opadał łagodnie w stronę płynącej w dole rzeki, porastały go jednak tylko sporadycznie karłowate krzaczki, uciekinierzy byliby więc widoczni jak na dłoni. Pozostawał zatem gościniec, przynajmniej na początek, nim nie uda im się skręcić gdzieś, gdzie nie będą mogły podążać za nimi konie, a skaliste podłoże skutecznie ukryje ślady. Nie chcąc jednak zaleźć się pomiędzy oddziałem Amenzu a karawaną jego braci, Raoul zdecydował się tymczasowo przynajmniej cofnąć w kierunku, z którego przyszli.

Zaczynało już świtać, a w obecnej pozycji posuwali się w dość wolnym tempie. Raoul po raz kolejny zerknął nerwowo przez ramię na wciąż śpiący obóz. Podjąwszy decyzję, najciszej, jak umiał, podniósł się na nogi i pomógł wstać Amélie, a potem mocno ujął ją za rękę i, nisko pochylony, powiódł ją w stronę odznaczającej się jaśniejszym kolorem na tle skalistego zbocza drogi.

Szli pod górę, coraz szybciej, im dalej zostawiali w dole obóz. Oboje milczeli, cały czas uważnie nasłuchując, nic się jednak nie działo, stopniowo więc wyprostowali się, a ich kroki nabrały pewności. Raoul cały czas rozglądał się za widzianymi poprzedniego dnia ścieżkami, które odchodziły od głównego traktu, nieraz tak wąskimi, że musiały być raczej wydeptane przez dzikie owce czy jelenie niż przez ludzi, których siedzib nie widział już od wielu dni.

Zastanawiał się, na ile uparcie wróg będzie ich ścigał, zważywszy na fakt, że Amenzu miał ze sobą tylko czterech ludzi, z których część musiała przecież pozostać na straży pozostałych niewolników. Niemal dokładnie w chwili, gdy o tym pomyślał, gdzieś daleko za ich plecami rozległ się ryk wściekłości. Nieobecność dwojga więźniów została dostrzeżona szybciej, niż zakładał.

Amélie zatrzymała się jak wryta i nie zareagowała, nawet kiedy Raoul niecierpliwie szarpnął ją za rękę.

— Amélie, musimy uciekać — ponaglił, a wreszcie bezceremonialnie porwał ją na ręce i ruszył truchtem przed siebie.

Nie było czasu na wybieranie drogi. Kabylowie potrzebowali tylko chwili na osiodłanie koni — o ile w ogóle będą chcieli tracić czas na zakładanie im rynsztunku. W świetle poranka Raoul wypatrzył wreszcie odbijającą w prawo wąską ścieżkę pomiędzy głazami i skierował się w jej stronę. Przypuszczał, że doprowadzi ich ona prędzej czy później do rzeki, wzdłuż której wędrowali poprzedniego dnia. Wydawało mu się nawet chwilami, że słyszy szum wody gdzieś w oddali. Tymczasem jednak dróżka pięła się dość stromo w górę. Była za to dość gęsto porośnięta zaroślami, które kryły przynajmniej uciekinierów przed bez wątpienia zbliżającym się pościgiem.

Zdawało mu się, że biegł tak już dobry kwadrans, i z coraz większym trudem łapał powietrze otwartymi ustami. W końcu musiał na moment przystanąć. Delikatnie opuścił Amélie na ziemię, a ta natychmiast uczepiła się jego ręki.

— Ścigają nas? — To były pierwsze słowa, jakie wymówiła od momentu ucieczki.

Raoul nasłuchiwał w milczeniu przez dłuższą chwilę, nie usłyszał jednak tętentu kopyt, a spoza zarośli widział tylko niewielki wycinek drogi w dole.

— Nie wiem — odpowiedział wreszcie szczerze. — Ale nie możemy czekać. Dasz radę iść sama?

Dziewczynka skwapliwie pokiwała głową.

— Chodźmy — zarządziła głosikiem nieco może drżącym, ale pełnym determinacji i dzielnie ruszyła przodem. — Panie Raoulu? — odezwała się po chwili. — Czy tutaj są lwy?

Raoul się zawahał. Słyszał o berberyjskich lwach, ale dotąd jedynymi drapieżnikami, jakie napotkali, były szakale i hieny, które prędko czmychały przed ich karawaną. Nawet one mogły się jednak okazać niebezpieczne, nawet jeśli nie dla niego, to dla drobnej dziewczynki.

— Nie bój się, mamy przecież nóż — odpowiedział wymijająco.

Amélie zmarszczyła nosek w sposób, w który w innych okolicznościach wydałby się Raoulowi uroczy.

— Wolałabym muszkiet — mruknęła.

— Ba, ja wolałbym też konia z dwoma nabitymi pistoletami w olstrach, ale jak się nie ma, co się lubi… — Raoul urwał, bo wydało mu się, że usłyszał gdzieś w oddali rżenie konia.

— Co się dzieje? — szepnęła Amélie, rozglądając się ze strachem.

— Nic, chodź.

Póki byli skryci w tej gęstwinie, nie musieli obawiać się jeźdźców. Raoul martwił się jednak, że zarośla mogą w każdej chwili ustąpić znów miejsca otwartej przestrzeni. Nie znał kompletnie okolicy i wiedział dobrze, że ta niewiedza może się na nim zemścić, jakie jednak mieli inne wyjście? Wszystko było lepsze niż pozostawienie Amélie jeszcze choćby na dzień w łapach Amenzu, a zaskakująca pomoc O’Rourke’a mogła się już nie powtórzyć. Parł więc naprzód, byle dalej od drogi i obozowiska, nasłuchując bacznie, czy nie dobiegną go odgłosy pogoni.

Szum rzeki tymczasem stawał się coraz wyraźniejszy i Raoul zawahał się, czy nie odbić z powrotem w lewo, by nie ryzykować, że znajdą się niczym między młotem i kowadłem, przyparci do jej brzegu. Ścieżka jednak z uporem prowadziła w określonym kierunku, a teren wokół był tak nierówny i usiany głazami oraz krzakami, że utorowanie sobie przez nie drogi kosztowałoby zbyt wiele czasu i wysiłku.

Wkrótce jego obawy zaczęły się sprawdzać. Gęstwina rzeczywiście nieco się przerzedziła, a oczom uciekinierów ukazały się zielonkawe wody górskiej rzeki. Niestety dzieliła ich od niej wysokość kilkumetrowego skalnego urwiska, a szum, który Raoul słyszał od dłuższej chwili, wywoływany był przez największy, jaki wicehrabia kiedykolwiek widział, wodospad. Raoul stłumił przekleństwo, świadom, że jeśli pogoń była blisko, w każdej chwili mogli się znaleźć w śmiertelnej pułapce.

Coś poruszyło się na drodze przed nimi i Amélie krzyknęła ze strachu, a Raoul odruchowo wyciągnął zza pasa nóż. Zaraz jednak odetchnął z ulgą, gdyż była to jedynie para dzikich owiec, które w sporych liczbach zamieszkiwały te tereny. Obecność zwierzyny napełniła go nadzieją, że ścieżka nie okaże się jednak ślepa. Zaraz się jednak rozczarował, gdyż zwinne i doskonale przystosowane do życia w górach zwierzęta zerwały się do ucieczki przed intruzami w poprzek stromego urwiska, bez trudu odnajdując miejsca do oparcia kopyt, tak że w paru pełnych gracji susach znikły ludziom z oczu, podczas gdy ci nie mieli najmniejszych szans, by bezpiecznie podążyć ich śladem.

Ścieżka się skończyła — a może po prostu Raoul nie potrafił już jej dostrzec swoim niewprawnym okiem, gdyż przed jego oczyma rozciągała się tylko naga skała, zamknięta z jednej strony gęstymi niczym mur zaroślami, z drugiej zaś przepaścią. Cofnąć się było jednak niepodobna, więc po chwili wahania ruszyli znów w lewo, skrajem zarośli, kierując się w górę wodospadu, gdyż szlak ten wydawał się nieco łagodniejszy.

„Co dalej?” — pytał się Raoul gorączkowo raz za razem, nie potrafił jednak znaleźć odpowiedzi. Pozostawało im jedynie zdać się na ślepy los. I po raz kolejny los postanowił sobie z niego zakpić. Byli już niemal na skale zwieńczającej szczyt wodospadu, gdy niespodziewanie przed nimi jak spod ziemi wyrósł jeździec. Raoul natychmiast rozpoznał wykrzywioną wściekłością twarz Amenzu ibn Qassiego. Amélie rozpoznała go także, pisnęła i odskoczyła do tyłu, omal nie pozbawiając towarzysza równowagi. Raoul natychmiast złapał ją za ramię i zmusił do zawrócenia w dół nierównej skały. Już po kilku krokach musiał jednak znów się zatrzymać, bo ze ścieżką, która doprowadziła ich na to urwisko, nadjeżdżało już dwóch strażników. Raoul objął dziewczynkę mocniej lewą ręką, a prawą sięgnął po nóż. Wiedział, że nie ma szans przeciwko trzem mężczyznom, z których każdy prócz zakrzywionej szabli dzierżył — bez wątpienia naładowany — pistolet. Jeśli jeszcze nie padł ani jeden strzał, to chyba tylko dlatego, że wciąż chciano pochwycić zbiegów żywcem. Raoul powoli odwrócił się w stronę przywódcy Kabylów, który bez lęku popędził konia na sam skraj urwiska, by odciąć więźniom drogę. Spojrzenia pana i niewolnika się spotkały i wicehrabia wyczytał w oczach Amenzu wyrok na siebie.

Nie lękał się śmierci. Niedawno jeszcze był gotów przywitać ją niczym serdecznego przyjaciela. Jednak na myśl, co stanie się z tym wtulonym w niego ufnie dzieckiem w chwili, gdy nie będzie już komu jej bronić, przeszedł go zimny dreszcz.

— Amélie, ufasz mi? — szepnął, stawiając pierwszy krok w tył.

— Bardzo! — zapewniła go gorąco dziewczynka.

— W takim razie zamknij oczy.

Kolejny krok. Jeszcze jeden lub dwa, a skończy się mu grunt pod stopami. Amenzu także już to dostrzegł i zawołał coś głośno, popędzając konia.

— Zacznij się modlić — powiedział Raoul drżącym głosem, przyciskając Amélie mocniej do siebie. — I wybacz mi, jeśli możesz.

Odwrócił się, jednym susem pokonał odległość dzielącą go od przepaści i skoczył prosto w kłębiące się u stóp wodospadu odmęty.

Chapter 14: Niewolnicy

Chapter Text

Nim skręcił na plac targowy, Atos przystanął na moment i wziął kilka głębokich wdechów. Nie tylko dlatego, że miał już swoje lata, pokonał przed chwilą kilkadziesiąt stopni, a słońce, mimo jesiennej pory, przygrzewało znacznie mocniej niż w Blois, lecz także, a może przede wszystkim dlatego, że z każdym dniem coraz bardziej bał się tego ostatniego kroku. Wiedział już zbyt dobrze, co ukaże się jego oczom, gdy tylko wyłoni się zza załomu muru i spojrzy na skąpany w promieniach słonecznych targ.

Poszukiwania się przedłużały, a nadzieja na ich pomyślne zakończenie malała z każdym wschodem i zachodem słońca. Dzień za dniem przemierzali bazary i place Algieru, przyglądali się niezliczonym aukcjom i negocjacjom, przesłuchiwali każdego europejskiego niewolnika, do którego zdołali się zbliżyć. Jeden z wykupionych przez brata Gabriela nieszczęśników — tych samych, na których ślad natrafił d’Artagnan pierwszego dnia w tym przeklętym mieście — nawet przypominał sobie wicehrabiego de Bragelonne. Lecz gdy serce Atosa już zabiło mocniej, okazało się, że Francuz pamiętał wprawdzie samobójczą szarżę Raoula na pozycje wroga, ale nie widział go już potem ani nie był w stanie powiedzieć o nim nic więcej.

Nie ograniczali się zresztą do targów i więzień. Z pomocą Ahmada rozpytywali wśród europejskich niewolników pracujących u algierskich kupców. Mohand wskazał im drogę do portu, gdzie cumowały galery, a potem sam zaoferował się, że wraz z kolegami zakradnie się tam i zasięgnie języka. Banda urwisów budziła mniej podejrzeń niż zakonnicy w habitach, chłopcy zdołali więc nie tylko przyjrzeć się załogom licznych łodzi, ale nawet zamienić z nimi parę słów, nim przegnali ich strażnicy z nahajkami. Jak dotąd wszystkie te wysiłki były jednak bezskuteczne.

Trzej prawdziwi trynitarze, wyczerpawszy uzyskane od wiernych w Europie środki, kończyli już swoją misję i szykowali się do podróży powrotnej wraz z wykupionymi przez siebie niewolnikami. Wraz z ich odpłynięciem hrabia de la Fère i jego towarzysze mieli stracić być może jedyny bezpieczny sposób powrotu do domu. To oznaczało, że zbliżał się dzień, w którym będą musieli zastanowić się nad kontynuacją misji. Atos zdawał sobie sprawę, że szanse na powodzenie poszukiwań maleją z każdym dniem, on zaś nie ma prawa trzymać przyjaciół w Algierze w nieskończoność. Wiedział też jednak, że sam nie zdobędzie się na odwrót, a pozostali, choćby i wbrew sobie, nie opuszczą go w potrzebie. Co dzień żarliwie modlił się więc o cud — co bowiem innego mu pozostało?

Nie miał do kogo ani do czego wracać. Jedynym, co trzymało go jeszcze przy życiu, była desperacka nadzieja, że gdzieś w tym dzikim, pogańskim kraju jego syn wciąż żył i czekał ratunku. Coraz częściej zadawał sobie jednak pytanie, czy na pewno szukają we właściwym miejscu i czy po takim czasie jacykolwiek jeńcy z Djidjelli mogli wciąż jeszcze trafić na algierskie targi. Temat wyprawy do opuszczonej przez Francuzów fortecy pojawiał się w ich rozmowach już kilkakrotnie, Ahmad stanowczo jednak twierdził, że taka misja byłaby samobójstwem, Atos zaś, choć sam wyruszyłby bez wahania choćby dziś, nie miał sumienia żądać podobnego poświęcenia od przyjaciół, którzy i tak już wiele dla niego ryzykowali. Coraz bardziej rozdarty, krążył więc od rana do wieczora po Algierze, rozpaczliwie wypatrując twarzy o europejskich rysach. Wiedział, że jego towarzysze starali się robić to samo, wolał jednak chodzić sam, z jednym tylko Grimaudem, który podążał jego śladem niczym cień, ale nie śmiał wyrażać swojej troski inaczej niż wymownymi spojrzeniami, które tak łatwo było hrabiemu ignorować.

Sługa, dotąd trzymający się nieco z tyłu, postąpił o krok naprzód i posłał swemu panu wyczekujące spojrzenie. Atos uśmiechnął się smutno, w pełni świadom, że Grimaud dobrze wiedział, co działo się w jego głowie. Odetchnął po raz ostatni i ruszył naprzód.

Potrafił, kiedy należało, powściągnąć emocje i zadbać o to, by jego twarz nie zdradzała ani krztyny tego, co działo się w jego sercu. Gdyby ktoś spojrzał na niego w tym momencie, ujrzałby surowego zakonnika, spokojnego i skoncentrowanego na swojej misji. W głębi ducha jednak, patrząc na ten ogrom ludzkiego cierpienia, czuł rozpacz sączącą się niczym trucizna i skuteczniej od upału pozbawiającą go sił. Mimowolnie zwolnił kroku i, choć wiele dałby, by być gdziekolwiek indziej, utkwił pozornie tylko spokojny wzrok w stłoczonych pod murem niewolnikach. Dominowali tu Afrykańczycy o ciemnych, lśniących od potu skórach, ale pomiędzy nimi dało się też dostrzec paru więźniów o jaśniejszych karnacjach. Na widok białego habitu trynitarza ci właśnie poczęli wołać jeden przez drugiego, umilkli jednak zaraz po kilku celnie wymierzonych przez strażników razach. To w Algierze hrabia de la Fère pierwszy raz w życiu pożałował znajomości języków. W ostatnich tygodniach słyszał już podobne błagalne okrzyki po hiszpańsku, włosku, francusku, angielsku, niemiecku i łacinie i wiele dałby, by tak dobrze ich nie rozumieć. Nie mógł pojąć, jak brat Gabriel i jego towarzysze potrafili każdego dnia decydować, kogo wykupić, a kogo pozostawić w niewoli. On sam nieraz był bliski szaleństwa, słuchając błagań tych wszystkich nieszczęśników, którym nie był w stanie pomóc.

Gładka, nie licząc wąskiego kamiennego występu, ściana dawała marną osłonę od słońca. Skuci żelaznymi łańcuchami mężczyźni byli rozebrani do pasa, ale Atos wątpił, by przynosiło im to jakąkolwiek większą ulgę. Kobietom i dzieciom, powiązanym tylko sznurami, pozwolono przynajmniej usiąść w rogu, pod kamiennymi łukami, które zapewniały odrobinę cienia. Patrząc na ich nieruchome twarze i puste spojrzenia, Atos marzył tylko o jednym — rapierze przy boku i oddziale muszkieterów, z których pomocą w mig starłby to siedlisko rozpaczy w proch i pył. Po raz kolejny nie zdołał powstrzymać się przed wyobrażeniem sobie Raoula, półnagiego, z nadgarstkami obtartymi do krwi od ciężkich kajdan i bliznami od razów na plecach, bo nie dało się nie zauważyć, że strażnicy ochoczo i z przerażającą wprawą używali swoich krótkich rzemiennych batów. Czy naprawdę chciał go tu zobaczyć? Czyż śmierć, której Raoul tak szukał, nie byłaby z dwojga złego lepszym losem? Atos potrząsnął głową. Być może rozsądek nakazywał mu to przyznać, jednak kiedy chodziło o jego syna, hrabia de la Fère nie zamierzał słuchać rozsądku. Musiał wierzyć, że poszukiwania zakończą się sukcesem, w przeciwnym razie… Nie, nie było dla niego przeciwnego razu. Będzie szukał tak długo, aż znajdzie Raoula żywego lub też dołączy do niego. Nie miał wszak nic do stracenia — z dniem, w którym pozwolił synowi wsiąść na okręt księcia de Beaufort, stracił już wszystko.

Mijał właśnie podest, na którym handlarze prezentowali najnowszy „towar”, gdy z zamyślenia wyrwał go chór podniesionych głosów. Choć tym razem nie znał ani słowa z używanego przez wołających języka, bez trudu rozeznał się w sytuacji. Na podeście stała kobieta, dość jeszcze młoda, otoczona trójką dzieci, z których najstarsze miało nie więcej niż cztery lata, najmłodsze zaś wciąż ssało jej pierś. Kobieta zanosiła się płaczem, nie patrzyła jednak na potencjalnych kupców, ale na stłoczonych pod ścianą mężczyzn, z których jeden wyrywał się do niej z całych sił, przytrzymywany brutalnie przez coraz bardziej rozeźlonych strażników.

— To zapewne jej mąż.

Atos drgnął na dźwięk słów, które ktoś wypowiedział po włosku tuż za jego plecami. Dopiero po chwili rozpoznał brata Serafina, jednego ze znajomych trynitarzy. Zakonnik chciał powiedzieć coś jeszcze, ale jego słowa utonęły w kolejnych lamentach kobiety na widok batów spadających na plecy jej męża.

— Trzeba im pomóc. — Atos zatrząsł się ze z trudem skrywanej wściekłości.

Trynitarz uniósł brwi.

— Jak? Nie zamierzasz chyba gołymi rękoma ruszyć na strażników, bracie? — Położył szczególny akcent na ostatnie słowo, zupełnie jakby chciał mu powiedzieć „wiem, że nie jesteś jednym z nas, dlaczego zajmujesz się więc czymś, co nie jest twoją sprawą?”.

Atos zacisnął palce, boleśnie świadom, że nie czuje przy boku znajomego ciężaru rapiera.

— Możemy ich wykupić.

— Kiedy wierni składają na nasze ręce datki, ufają, że użyjemy ich do wykupu chrześcijańskich jeńców, nie pogańskich dzikusów. — Brat Serafin uśmiechnął się krzywo. — A zresztą nawet naszych wykupić nie miałbym już za co.

Bity niewolnik upadł na ziemię pod ciosami batów i nie próbował się nawet podnosić. Patrzył jedynie dzikim od rozpaczy wzrokiem na kobietę, z której zaciśniętych palców rosły strażnik z obojętną miną wyrywał właśnie rękę najstarszego z dzieci, chłopczyka o wielkich, ciemnych oczach, wilgotnych w tej chwili od łez.

— Jest już dość duży, żeby pracować — poinformował sucho brat Serafin. A potem, zupełnie niespodziewanie, zrobił krok naprzód i odwrócił się do Atosa, który drgnął, zaskoczony tą nagłą zmianą, jaka zaszła w dotąd flegmatycznym zakonniku. — Posłuchaj mnie uważnie, bracie. Ojcu nie pomożemy. Ale ona i dziatki… Wiem, że masz w Algierze znajomości. Powierzam ich tobie, dopilnuj, żeby trafili w bezpieczne miejsce. — To powiedziawszy, zakręcił się na pięcie i ruszył naprzód, wprost na strażników.

Ci sięgnęli po broń, zaraz jednak dla wszystkich stało się jasne, że nie będą jej potrzebowali. Brat Serafin wskazał na kobietę i jej dzieci, następnie na siebie, a potem ukląkł przed podestem, z pokorą schylił kark i wymownym gestem wyciągnął skrzyżowane ręce w stronę najbliższego ze Berberów.

Atos w jednej chwili podjął decyzję i także skoczył naprzód.

— O nie, bracie Serafinie, nie pójdziesz do niewoli. Nie kiedy mam jeszcze trochę złota w kiesie! — zawołał stanowczo. Usłyszał za sobą krótki, ostrzegawczy okrzyk Grimauda i zrozumiał, że chyba tylko biały habit, o którym Algierczycy wiedzieli,że ci, którzy go noszą, nie sprawiają kłopotów, lecz napełniają sakwy tubylców, ocalił go przed ciosem nahaja.

— Złota, które ma kupić życie… kogoś, kto znaczy dla ciebie więcej niż ja — wytknął brat Serafin spokojnie, nie wstając z kolan. Mówili nadal po włosku, ryzyko, że ktokolwiek ich zrozumie, nie było zatem zbyt wielkie, zakonnik nawet w takiej chwili zachował jednak ostrożność i zniżył głos tak, że nie mógł go słyszeć nikt plus Atosa i najbliższego ze strażników.

Rosły Berber zawahał się w pół roku i spojrzał na obu Europejczyków, jakby próbując zrozumieć, o co im chodzi.

Atos smutno potrząsnął głową.

— Kim jestem, żeby sądzić, kto z was bardziej zasługuje na wolność: on, ty czy ci nieszczęśnicy?

Bez wahania sięgnął pod habit, wydobył kiesę pełną monet, a także złocony zegarek, zdjął z palca pierścień i podał to wszystko strażnikowi, wskazując przy tym kolejno na niewolnicę z dziećmi oraz jej męża, wciąż leżącego na ziemi u stóp swoich oprawców.

Strażnik podał sakiewkę zasiadającemu za zadaszonym i obitym wzorzystą tkaniną stolikiem handlarzowi, który wysypał zwartość na stół, przeliczył skrupulatnie i skinął głową.

Atos powoli wypuścił powietrze. Na wpół odrętwiały patrzył, jak brat Serafin podnosi się z kolan, jak strażnicy bezceremonialnie dźwigają nieszczęsnego ojca z ziemi i popychają w ich stronę. Machinalnie odebrał z rąk sprzedawcy koniec sznura krępującego wciąż z przerażeniem tulącą do siebie dzieci niewolnicę. I choć wiedział, że postąpił słusznie, to myśl, że oto właśnie kupił pięć istnień ludzkich tak, jak się kupuje bydło, wywoływała w nim przede wszystkim obrzydzenie. Nie tylko wobec siebie, ale całego swojego stanu, który, ciesząc się należnymi sobie przywilejami, nie dbał szczególnie o to, kto i jaką płaci za nie cenę. Nikt ze służby w Bragelonne ani wcześniej la Fère nie pochodził spoza Europy. Atos od dziecka widywał jednak czarnoskórych służących u innych arystokratów, a widok eleganckiej damy z podążającym jej śladem kilkuletnim Murzynkiem stanowił dotąd w jego oczach oznakę statusu i bogactwa, a nie pobudkę do refleksji. Patrzył wielokrotnie na tych ludzi wyrwanych z domów, wywiezionych do obcego kraju i zmuszonych do pracy dla swoich najeźdźców, i nie poświęcił im ani jednej głębszej myśli, dopóki nad jego rodzonym synem nie zawisło widmo podobnego losu.

Niewiele myśląc, podszedł do handlarza i, nie pytając o zgodę, zgarnął z jego stołukrótki, zakrzywiony nożyk, którym Maur parę chwil wcześniej odkrajał sobie plastry melona. Dwaj strażnicy natychmiast ruszyli w jego stronę, kładąc dłonie na rękojeściach szabel. Widząc, że Europejczyk kieruje się w stronę niewolnicy, odstąpili jednak — była w końcu jego własnością i jeśli chciał poderżnąć jej gardło, to nic im do tego. Ignorując ich, Atos sprawnie rozciął krępujące kobietę pęta. Potem odrzucił nóż na ziemię i, udając, że dopiero dostrzegł strażników, władczym ruchem nakazał im zdjąć kajdany z wykupionego przez siebie mężczyzny. Strażnicy, choć spoglądali na niego spode łba, uznali jednak prawo właściciela i spełnili polecenie.

Grimaud, choć także blady ze zdenerwowania, w tej chwili wykazał się największym z nich trzech opanowaniem. Widząc, że zebrani na targu Algierczycy przypatrują się całej scenie coraz bardziej niechętnym wzrokiem, bezceremonialnie złapał brata Serafina za łokieć i gestem nakazał mu zająć się rozkutym niewolnikiem, sam zaś wskoczył na podest, by pomóc hrabiemu sprowadzić z niego pozostałą czwórkę. Nie było to proste zadanie, bo wciąż zamarła z przerażenia kobieta nie chciała się ruszyć się z miejsca. Dopiero gdy Grimaud niemalże siłą wziął na ręce jej starszego synka i ruszył przodem, pospieszyła za nim i wreszcie znalazła się w ramionach męża.

Atos musiał przyznać niewolnikowi, że jak na kogoś, kto właśnie został pobity przez strażników, a przy tym patrzył, jak sprzedają jego rodzinę, opanował się niezwykle szybko. Czy wiedział, kim byli trzej Europejczycy, czy tylko dostrzegł w ich twarzach coś, co wzbudziło jego zaufanie, grunt, że uścisnąwszy krótko żonę, wziął na ręce dwoje starszych dzieci i z nieodgadnioną miną skinął Atosowi głową na znak, że jest gotów do drogi.

Prowadzeni przez brata Serafina, pospiesznie opuścili plac targowy. Dopiero gdy zagłębili się dostatecznie daleko w labirynt uliczek kasby, Atos odwrócił się i na migi pokazał Afrykańczykom, że mogą odejść. Mężczyzna potrząsnął jednak głową i bezradnie rozejrzał się wokół. Nietrudno było zrozumieć, co ma na myśli. Bez wątpienia on ani jego rodzina nie pochodzili z Algieru, a wolność po to, by umrzeć z głodu na obcej ziemi, niewiele była warta. Atos sięgnął pod habit i wyciągnął ostatni cenny przedmiot, jaki przy sobie miał — misternie zdobiony złoty krzyżyk, pamiątkę po babce — i podał go byłemu już niewolnikowi.

— Okazałeś dziś, hrabio, najwyższy przykład chrześcijańskiego miłosierdzia — rzekł cicho trynitarz, po raz pierwszy używając prawdziwego tytułu Francuza. — Będę się modlił, by Bóg wynagrodził ci twoją ofiarę i zwrócił ci tego, kogo poszukujesz.

— Dziękuję, bracie Serafinie. — Atos uśmiechnął się smutno, nie odrywając wzroku od ojca wyzwolonej rodziny, który nie przestawał tulić do siebie dwójki starszych dzieci. — Obawiam się, że moja ofiara nie była wcale tak wielką, jak sądzisz. Widzisz, nie wierzę, że mój syn znajduje się w Algierze. — Po raz pierwszy odważył się wypowiedzieć te słowa na głos, ale mówiąc je, wiedział już, że ma rację.

— Nie możesz tego wiedzieć, hrabio — zaoponował łagodnie zakonnik.

— Nie — zgodził się Atos. — Ale przeczuwam to. Nie potrafię tego wyjaśnić, ale w głębi serca wiem, że Raoula tu nie ma. Myślę, że wiedziałem to już od pewnego czasu, nie miałem jednak dość odwagi, by przyznać nawet sam przed sobą, że moje wysiłki są daremne.

— Zamierzasz się więc poddać?

— Nigdy — odparł Atos bez wahania. — Dopóki nie zobaczę jego ciała lub Bóg mnie samego nie zabierze z tego świata, dopóty będę go szukał. Wierzysz w cuda, bracie Serafinie?

Zakonnik potaknął w milczeniu.

— Ja nie wierzyłem. Był czas, że nie wierzyłem w nic. A potem zdarzył się cud… — Atos urwał, bo głos odmówił mu posłuszeństwa. Potrząsnął lekko głową, by odpędzić cisnące się do oczu łzy. — Obiecujesz mi modlitwę, bracie, i będę trzymał cię za słowo. Ale nie módl się za mnie, ja dostałem już więcej, niż na to zasługiwałem. Módl się za mojego syna, on niczym sobie nie zasłużył na to, co go spotkało.

— Będę się modlił za was obu — zapewnił go zakonnik gorąco. — Idź z Bogiem, hrabio, i nie trać nadziei. — To powiedziawszy, przelotnie ścisnął ramię Atosa i odszedł w ślad za Afrykańczykami.

Atos nie spieszył się z powrotem do ich tymczasowego mieszkania. Pogrążony w niewesołych rozmyślaniach — o słowach, które padły w rozmowie z zakonnikiem, oraz o czekającej go rozprawie z przyjaciółmi — kluczył bezmyślnie po uliczkach kasby, coraz mniej zwracając uwagę na to, dokąd idzie. Sam nie wiedział, jak i kiedy nogi zaniosły go na nabrzeże. Dopiero gdy chłodna morska bryza rozwiała jego wilgotne od potu włosy, przystanął i rozejrzał się zdziwiony, usiłując przypomnieć sobie, gdzie jest. Z zaskoczeniem odkrył, że wspiera się na ramieniu Grimauda, choć zupełnie sobie nie przypominał, czy to sługa uznał, że hrabia potrzebuje wsparcia, czy on sam machinalnie ujął go pod rękę. Zmieszany, bo przecież wcale nie czuł się słaby na ciele, puścił towarzysza i odwrócił się, by zatopić wzrok w falach. We wznoszeniu się i opadaniu szmaragdowej wody było coś dziwnie uspakajającego… a może to podjęta właśnie decyzja wywołała w nim to uczucie spokoju?

Grimaud czekał cierpliwie, aż jego pan wyrwie się z tego nowego zamyślenia i zakończy obserwacje. Dopiero gdy Atos odwrócił się z powrotem w jego stronę, dając znak do odejścia, odważył się wbrew swojemu zwyczajowi zadać nurtujące go pytanie.

— Panie hrabio… opuszczamy Algier, czy nie tak?

Atos skinął głową, ostatni raz spojrzał na stojące w porcie statki i powoli ruszył w stronę miasta.

Nim odnalazł drogę do domu Ahmada ibn Iddera, miał już w głowie zalążek planu.

— Atosie, jesteś nareszcie! — przywitał go d’Artagnan już na dziedzińcu.

W głosie Gaskończyka dało się słyszeć jakieś dziwne napięcie. Atos spojrzał w niebo, usiłując wyczytać porę dnia z nisko wiszącego już słońca. Zmitrężył trochę czasu na włóczędze po uliczkach Algieru, nie wydawało mu się jednak, by wrócił dużo później niż zwykle.

— Jestem, przyjacielu. I chciałbym z wami porozmawiać. Czy Aramis i hrabia de Guiche już wrócili?

— Czekamy tylko na ciebie.

Atos zmarszczył brwi, bo odpowiedź ta wydała mu się nieco dziwna, zwłaszcza w połączeniu z dość szczególnym wyrazem twarzy d’Artagnana. Nie zamierzał jednak tracić czasu na bezowocne dociekania, nie kiedy musiał zakomunikować przyjaciołom swoją decyzję.

— Wyjeżdżam z Algieru — oznajmił zdecydowanie, gdy tylko dołączyli do nich dwaj pozostali. — Nie wierzę, by Raoul był w jego murach. Zdecydowałem się pojechać do Djidjelli. Nie… — Stanowczym gestem uciszył d’Artagnana, który usiłował się wtrącić. — Wiem, że to szaleństwo, i nie proszę, byście jechali ze mną. Jestem wam dozgonnie wdzięczny za to, że towarzyszyliście mi aż tutaj, ale w tę ostatnią drogę wybiorę się sam z Grimaudem. Jestem tylko zmuszony prosić cię, Aramisie, o pomoc w uzyskaniu glejtu, który pozwoliłby mi swobodnie opuścić Algier, ciebie zaś, d’Artagnanie, o pomoc w zakupie koni i prowiantu. — Nie chciał mówić wprost, że wydał dziś wszystkie swoje pieniądze, wiedział jednak, że Gaskończyk domyśli się z jego słów, iż chodzi i pomoc finansową, i że bez wahania mu jej udzieli. W ciągu trzydziestu pięciu lat przyjaźni hrabia de la Fère nigdy nie poprosił żadnego ze swych trzech druhów o pieniądze i nigdy nie przypuszczałby, że cokolwiek w tej materii się zmieni. Dziś nie miał jednak innego wyjścia, zdobył się więc na tę prośbę i wbrew swoim wcześniejszym obawom zdołał zrobić to bez nadmiernego wstydu.

Zakończywszy swoją przemowę, odetchnął ciężko i utkwił w towarzyszach pełen napięcia wzrok, czekając na ich reakcję. Ku jego zdziwieniu, hrabia de Guiche z nagłym zainteresowaniem zaczął przypatrywać się zdobiącej ścianę mozaice, Aramis i d’Artagnan wymienili zaś ponure spojrzenia. Dopiero wtedy do Atosa zaczęło docierać, że wcześniejsze przywitanie Gaskończyka powinno było wzbudzić w nim większe podejrzenia.

— Co się stało?

— Atosie…

Nie przypominał sobie, kiedy ostatnio głos d’Artagnana brzmiał tak miękko i łagodnie. Wzmogło to jeszcze bardziej jego niepokój.

— Mamy wieści o Raoulu. — To Aramis zlitował się nad nim pierwszy.

Ze sposobu, w jaki jezuita wypowiedział te słowa, Atos bez trudu domyślił się, że nie były to bynajmniej wieści pomyślne. Zbladłszy, skinieniem dłoni ponaglił przyjaciela, nie ufał bowiem w tym momencie własnemu głosowi.

— Aramisowi udało się dotrzeć do niewolnika, który był w tej samej co Raoul karawanie — podjął wyjaśnienia d’Artagnan.

— Gdzie on jest?

Artagnan i Aramis znów wymienili niepewne spojrzenia.

— Cokolwiek ma do powiedzenia, chcę to usłyszeć z jego ust.

Gaskończyk westchnął i odwrócił się do de Guiche’a, który sprawiał wrażenie, jakby usilnie próbował wtopić się w tło.

— Przyprowadzisz go, hrabio?

De Guiche zniknął w głębi domu, a po chwili powrócił wraz z Ahmadem oraz drugim, nieznajomym mężczyzną w niewolniczych szatach. Atos utkwił w nim pełne napięcia spojrzenie.

— W jakim języku mówi? — zapytał drżącym od emocji głosem.

— Tylko po ichniemu — odparł d’Artagnan. — Ahmad będzie tłumaczył.

Nie czekając na polecenie, gospodarz powiedział coś do niewolnika, a ten natychmiast przystąpił do opowieści. Atos słuchał tego potoku obcych słów, trzęsąc się ze zniecierpliwienia. W końcu Ahmad przerwał mówiącemu i przystąpił do tłumaczenia.

— Ten człowiek nazywa się Tariq, szlachetny panie, i od wielu lat służył wojownikowi kabylskiemu imieniem Maqrin ibn Qassi. Jego pan brał udział w walkach o Djidjelli, gdzie został ciężko ranny i wreszcie zmarł wskutek tych ran. Zanim jednak to się stało, jego oddział pojmał pod murami miasta rannego francuskiego oficera, którego nazywano Raoulem.

Atos zbladł jeszcze bardziej i drżącą ręką otarł zimny pot z czoła. Musiał wyglądać naprawdę źle, bo chwilę później Grimaud lekko dotknął jego ramienia i wskazał mu podsunięty przez siebie niski stołek. Atos odpędził go niecierpliwym ruchem dłoni i skinął na gospodarza, by kontynuował przesłuchanie.

— Po śmierci szlachetnego Maqrina jego dobytek odziedziczył jego brat, a ponieważ w międzyczasie wasze statki odpłynęły do Francji i nie było już z kim pertraktować, postanowił sprzedać brańców razem z odziedziczonymi niewolnikami, których nie potrzebował. A że w międzyczasie wdał się w jakiś konflikt z mieszkańcami wybrzeża, zebrał młodszych braci i kuzynów wraz z ich jeńcami i z tak utworzoną karawaną ruszył przez góry do Algieru.

— Więc panicz Raoul jest tutaj! — wykrzyknął Grimaud w rzadkim dla siebie wybuchu emocji.

Atos, który widział wciąż ponure spojrzenia przyjaciół, odgadł już jednak, że zakończenie historii nie będzie pomyślne. Gestem uciszył sługę i w milczeniu wysłuchał ostatnich zdań opowieści.

— W drodze jeniec wskutek odniesionych wcześniej ran także zaczął słabować i wraz z częścią karawany pozostał w tyle. Wtedy postanowił skorzystać ze sposobności do ucieczki. Jego pan spostrzegł to jednak i ruszył w pościg, a kiedy osaczył go na skraju przepaści, skąd nie było innej ucieczki niż w dół… — Ahmad urwał i posłał hrabiemu niepewne spojrzenie.

Atos poczuł, jak wzdłuż pleców przebiega mu zimny dreszcz.

— Raoul skoczył — dokończył zaskakująco spokojnie. Głos mu już nie drżał. — Panowie — zwrócił się do przyjaciół. — Ponawiam swoją wcześniejszą prośbę. Czy pomożecie mi zdobyć glejt i konia?

— Atosie — zaczął Aramis miękko.

Hrabia uniósł dłoń i lekko potrząsnął głową.

— Wiem, przyjacielu. Wiem, że nie mam już prawa do cienia nadziei, nawet i do tego, by liczyć na cud. Ale to niczego nie zmienia, mam przed sobą tylko jedną drogę. Przyjechałem tu, by odnaleźć Raoula żywego lub martwego i, Bóg mi świadkiem, nie poddam się, póki tego nie uczynię. Jeśli nie mogę zabrać go do domu, to chcę go przynajmniej pochować. — „A potem spocząć obok niego”, dodał w myślach, nie powiedział tego jednak na głos. Nie musiał zresztą, był pewien, że d’Artagnan i Aramis doskonale go zrozumieli.

— A kto pochowa ciebie? — Ksiądz d’Herblay uśmiechnął się krzywo, dowodząc zarazem, że rzeczywiście bez trudu go przejrzał.

— Nie po to tłukliśmy się z tobą przez pół świata, by cię teraz opuścić, przyjacielu! — poparł go ze sztuczną wesołością d’Artagnan.

— Nie pozbędziesz się nas tak łatwo, panie hrabio — dodał stanowczo de Guiche, postępując naprzód.

Atos uśmiechał się smutno, wzruszony tym dowodem wierności, a zarazem pełen żalu, że nie wolno mu z niego skorzystać.

— Nie słyszeliście, co powtarza nam od tygodni szlachetny Ahmad? Wyprawa poza Algier to samobójstwo.

— Ty jednak jedziesz — wytknął Aramis.

— To mój syn.

— Nie, Atosie — odparł d’Artagnan. — Nie twój. Nasz.

 

Chapter 15: W objęciach kipieli

Chapter Text

Raoul, wychowany nad brzegami Loary, potrafił doskonale pływać. Jednak kąpiel w jej statecznym, leniwym nurcie różniła się znacznie od skoku z wysokości do wartkiej górskiej rzeki. Zgodnie z przewidywaniami wicehrabiego niecka u stóp wodospadu, od wieków pogłębiana przez spadające z góry masy wody, okazała się stosunkowo głęboka i o gładkim dnie. Mimo to po locie, który zdawał się trwać wieczność, nagłe zderzenie z lodowatą taflą nie było niczym przyjemnym. Topiel natychmiast zamknęła się nad ich głowami, a zderzenie pozbawiło go na moment tchu. Przez moment dryfował bezwładnie, zbyt oszołomiony, by walczyć z otaczającym go naporem zimna. Lecz zaraz w jego głowie pojawiło się to jedno słowo: Amélie — i to wystarczyło, by Raoul powrócił do rzeczywistości.

Z ulgą poczuł, że chude ramiona dziewczynki nadal mocno obejmują jego szyję. Na moment przycisnął ją do siebie, by dodać jej — i samemu sobie — otuchy, po czym, coraz bardziej desperacko bijąc kończynami wodę, z mozołem począł się wynurzać. Płuca paliły go już żywym ogniem, więc kiedy wreszcie wydostał się na powierzchnię, całą swoją energię skoncentrował na oddechu, łapczywymi haustami łapiąc w nozdrza życiodajne powietrze. Dopiero kiedy kolorowe plamy przestały wirować mu przed oczami, z wysiłkiem przewrócił się na plecy i z całych sił począł holować Amélie do brzegu. Czuł, że dziewczynka zwisa bezwładnie w jego ramionach, wiedział jednak, że nie może pozwolić sobie nawet na moment paniki.

Prądy zdawały się mu pomagać, znosząc go w stronę bliższego z brzegów — przypadkiem właśnie tego, nad którym wznosiła się ukośnie ściana zakończona urwiskiem. Znajdowali się w takim miejscu, że stojący na górze Kabylowie nie mogli ich chyba widzieć. Tak czy inaczej, to było w tej chwili bez znaczenia — liczyła się tylko Amélie. W pozycji, w jakiej płynęli, Raoul nie mógł dojrzeć jej twarzy, zdawało mu się jednak, że powinien był przynajmniej słyszeć jej oddech — sam wszak wciąż dyszał chrapliwie jak po długim biegu.

— Amélie! — zaryzykował cichy okrzyk, licząc, że szum wodospadu zagłuszy jego głos.

Dziewczynka nie odpowiedziała. Serce Raoula zabiło jeszcze mocniej. Zerknął przez ramię w stronę brzegu, który wciąż wydawał się być tylko jedną gładką ścianą bez oparcia dla rąk. Dopiero kilka metrów dalej nad wodę zwieszało się samotne drzewo. Raoul, czując, że resztki sił już go opuszczają, desperackim wysiłkiem skierował się w jego stronę. Zdołał wreszcie zbliżyć się na tyle, by sięgnąć wolną ręką i wczepić się palcami w najbliższą gałąź, ale jak miał się podciągnąć, jednocześnie trzymając w objęciach nieprzytomne dziecko? Z trudem począł manewrować, stawiając opór usilnie próbującej pchać ich naprzód wodzie, aż wreszcie zdołał objąć Amélie nogami i przy pomocy obu rąk wspiąć się na pochyły pień.

— Amélie! — zawołał raz jeszcze i gwałtownie potrząsnął dziewczynką, gdy wciągnął ją za sobą na tę lichą namiastkę brzegu.

Gdy dotarło do niego, że jest bliski histerii, zmusił się do wzięcia kilku drżących wdechów. Amélie musiała być cała i zdrowa, nie dopuszczał do siebie innej możliwości. Nie tylko dlatego, że był za nią odpowiedzialny — choć to on w desperackiej próbie uchronienia jej przed jeszcze gorszym losem pociągnął ją ze sobą w tę śmiertelnie niebezpieczną topiel. Prawda była inna i uświadomił ją sobie dopiero teraz, zdjęty strachem, że znów okaże się za późno. Nie zauważył nawet, jak i kiedy to się stało, ale w ciągu ostatnich tygodni począł się troszczyć o dziewczynkę nie ze współczucia czy też poczucia obowiązku, lecz dlatego, że stała się mu bliska niemal tak, jakby była jego własną córką. Myśl o tym, że miałby ją stracić, napawała go przerażeniem.

Cały czas szepcząc rozpaczliwie jej imię w nadziei, że w końcu go usłyszy, przybliżył ucho kolejno do ust i piersi Amélie w poszukiwaniu choć śladu oddechu. Nie odnalazł go. Drżącymi z przerażenia rękoma, najdelikatniej, jak potrafił, odwrócił dziewczynkę na brzuch, przewiesił ją przez pień i począł uderzać dłonią po plecach w nadziei, że może tym sposobem zdoła pomóc jej pozbyć się choć trochę wody z płuc. Podpatrzył tę metodę wiele lat temu u wieśniaków, którzy próbowali pomóc topielcowi wyłowionemu z nurtów Loary. Niestety guwerner nie pozwolił mu wtedy dłużej przyglądać się całej scenie, Raoul nie wiedział więc, czy metoda okazała się skuteczna. Uciekł się do niej jednak w przypływie rozpaczy, bo nic innego nie przychodziło mu już do głowy.

Kiedy Amélie szarpnęła się nagle i zaniosła kaszlem, omal nie rozpłakał się z ulgi i radości. Ostrożnie podniósł ją i posadził przed sobą na pniu. Cierpliwie zaczekał, aż dziewczynka wykaszle i zwróci resztę wody, aż kiedy wreszcie z cichym westchnieniem oparła główkę o jego pierś, objął ją i mocno przytulił, zanurzając twarz w jej mokrych włosach.

— Panie Raoulu? — szepnęła dziewczynka, a Raoul nie mógł powstrzymać się od uśmiechu, kiedy jej oddech załaskotał go po szyi.

— Ćśśś, już dobrze — odpowiedział łagodnie i niezgrabnym gestem pogładził ją po plecach. — Jak się czujesz?

— Zimno mi — wymamrotała Amélie. — Ale tylko trochę! — zapewniła zaraz dzielnie, podnosząc głowę, by spojrzeć na towarzysza. — Panie Raoulu, gdzie jest Amenzu?

Raoul się zawahał.

— Nie wiem — przyznał w końcu szczerze. — Chyba ciągle na górze.

— Przyjdzie tu?

Raoul po raz pierwszy uważniej rozejrzał się wkoło. Drzewko, na którym siedzieli, wyrastało niemal poziomo z niewielkiej skalnej półki. Ściana wąwozu zwieszała się nad nią nisko, skutecznie osłaniając ich przed wzrokiem każdego, kto spoglądałby na rzekę z góry. Wszystko zależało zatem od tego, czy Amenzu i jego towarzysze widzieli, jak uciekinierzy wynurzali się z wody. Jeśli rzeczywiście wypłynęli tak blisko brzegu, jak Raoulowi się wydawało, istniała szansa, że Kabylowie to przegapili, a w takim wypadku musieli założyć, że dwójka niewolników poniosła śmierć wskutek swojego desperackiego skoku. Najbliższe godziny miały pokazać, czy rzeczywiście dopisało im szczęście.

— Jeśli by nawet próbował, niełatwo będzie mu się tu dostać — spróbował pocieszyć dziewczynkę, jednocześnie wytyczając już w myślach drogę z pnia na wznoszącą się ponad nimi skalną półkę.

— Ale w takim razie jak my się stąd wydostaniemy? — zauważyła przytomnie dziewczynka.

Raoul uśmiechnął się lekko, widząc, jak szybko jego podopieczna wraca do sił.

— Wszystko w swoim czasie. Na razie musimy wspiąć się tam. — Wskazał cel palcem. — Dasz radę?

— No pewnie! — Dziewczynka ostrożnie zarzuciła nogi na pień i zaczęła się podnosić, ale Raoul złapał ją i przytrzymał.

— Nie tak. Na czworakach — poradził.

Z jego pomocą Amélie ostrożnie przekręciła się na kolana i powoli ruszyła w górę pnia. Szło jej całkiem sprawnie i gdyby nie mokra, plącząca się i lepiąca do ciała sukienka, poradziłaby sobie nawet bez asekuracji. Raoul, wciąż zmęczony po kilkuminutowej walce z żywiołem, piął się ze znacznie większym mozołem, wystające z pnia gałęzie zapewniały jednak doskonałe oparcie dla rąk i stóp. Wkrótce oboje z ulgą opadli na równe skaliste podłoże.

Raoul z zainteresowaniem przyjrzał się ścianie ponad sobą. Przecinało ją ukośne pęknięcie, za małe, by nazwać je jaskinią, wystarczające jednak, by dwoje uciekinierów mogło się w nim schronić, skrywając się w ten sposób jeszcze lepiej przed ewentualnym pościgiem. Tylko ktoś znajdujący się na przeciwnym brzegu mógłby może ich dostrzec, ponieważ jednak przeciwny brzeg wydawał się równie dziki co ten, a Amenzu i jego świta potrzebowali przejechać spory kawałek drogi, by znaleźć dogodne zejście do kanionu, nie mówiąc już o brodzie, by przebyć rzekę, wszystko wskazywało na to, że przynajmniej chwilowo miejsce to stanowiło bezpieczną kryjówkę.

Raoul wiele by dał, by móc rozpalić ogień i wysuszyć nad nim przemoczone ubrania, ryzyko było jednak zbyt wielkie. Zdjęli więc tylko wierzchnie okrycia i rozłożyli je na nasłonecznionym kawałku skały, uważając przy tym, by nie dało się ich dostrzec z góry. Amélie na całe szczęście nie wykazywała żadnych negatywnych skutków przymusowej kąpieli. Nie kaszlała już ani nie wymiotowała wodą, a jedynie, mimo dzielnych zapewnień, że czuje się doskonale, podobnie jak jej opiekun drżała z zimna. Zdesperowany, by choć trochę ją rozgrzać, nim dostanie kataru lub, co gorsza, zapalenia płuc, Raoul zarządził gimnastykę. „Gdyby tylko de Guiche mnie teraz widział” — pomyślał z rozbawieniem, zdyszany i zarumieniony po serii bezładnych podskoków. Grunt jednak, że Amélie już się nie trzęsła. Co więcej, na jej twarzy po raz pierwszy od dawna pojawił się szczery uśmiech.

Spędzili w skalnej rozpadlinie resztę dnia. Mimo że doskwierał im głód, Raoul zbyt obawiał się pościgu, by zaryzykować opuszczenie kryjówki. Obejrzał tylko uważnie skalną ścianę i wspiął się kawałek, by sprawdzić, czy dało się stąd w ogóle dostać na górę. Droga wydawała się być stworzona raczej dla górskich kóz niż dla ludzi, wyglądało jednak na to, że da się ją pokonać. Gdyby jednak powinęła im się noga, istniała chociaż nadzieja, że płynąca w dole rzeka zamortyzuje ewentualny upadek.

Zakończywszy rekonesans, powrócił co prędzej do swojej podopiecznej, która niecierpliwie go oczekiwała.

— I co, panie Raoulu?

— Chyba się uda. Ale jeszcze nie teraz.

— Oni nadal mogą tam być? — domyśliła się Amélie.

— Mogą. — Dziewczynka zachowywała się tak dzielnie i dojrzale, że zdaniem Raoula zasługiwała na szczerość. — Ale będziemy musieli w końcu zaryzykować.

— Wieczorem?

— Nie. Po ciemku trudno byłoby nam odnaleźć bezpieczną drogę. Ruszymy, gdy zacznie świtać.

— To znaczy, że będziemy tak tu siedzieć przez całą noc? — Mimo wszelkich starań Amélie, by robić dobrą minę do złej gry, na jej twarzy znów odmalował się strach. — A jedzenie?

Raoul westchnął ciężko i przygarnął ją do siebie.

— Będziemy musieli się bez niego obyć jeszcze trochę. Przepraszam, Amélie.

— Za co? — Dziewczynka odsunęła się lekko, by móc spojrzeć mu w oczy, i zmarszczyła nosek. — Przecież uratowałeś nas oboje.

Raoul uśmiechnął się smutno, nic jednak nie odpowiedział. Rozum mówił mu wyraźnie, że gdyby nie skoczył, byłby już martwy, a Amélie byłaby zabawką w ręku niezdrowo zafascynowanego jej europejską urodą Maura. Serce jednak ściskało mu się na myśl o niebezpieczeństwie, na jakie skazała ją jego szaleńcza decyzja. To cud, że oboje przeżyli ten skok w jednym kawałku. To cud, że Kabylowie nie trafili nadal do ich kryjówki. Jeśli nawet Amenzu uznał ich za martwych i nie zawracał sobie głowy poszukiwaniami, nadal byli sami, bez broni i jedzenia, w obcym kraju, zagubieni pośrodku górskich pustkowi, wystawieni na ataki dzikich zwierząt, a do obrony mieli tylko jeden nóż, który jakimś cudem pozostał przez cały czas bezpiecznie zatknięty za pas wicehrabiego. Raoul był jednak odpowiedzialny za Amélie i, patrząc w jej niewinne, pełne ufności oczy, po raz kolejny poprzysiągł w duchu, że zrobi wszystko, co w jego mocy, by zwrócić ją całą i zdrową w ramiona ojca… Ojca. To słowo ukłuło go boleśnie prosto w serce, nie potrafił bowiem nawet wyobrazić sobie, jakie męki musiał przeżywać w tej chwili hrabia de la Fère. Choć nadal nie widział dla siebie przyszłości, po raz pierwszy uświadomił sobie tak wyraźnie, że choćby i wbrew sobie, będzie musiał jednak dołożyć wszelkich starań, by także i samemu powrócić do Francji. Jeśli nie dla siebie, to ze względu na tego najlepszego z ludzi, który poświęcił dla niego całe swoje życie. Czując, jak ogarnia go coraz większa tęsknota, Raoul nieznacznie potrząsnął głową, by odpędzić od siebie natłok wspomnień. Nie mógł sobie pozwolić na sentymenty, miał przed sobą zadanie, które być może było najważniejszym, a bez wątpienia najtrudniejszym w całym jego życiu. Musiał się skoncentrować na najbliższych krokach.

Nie znając topografii terenu, którego nie widział nigdy nawet na mapie, nie potrafił wymyślić szczegółowego planu. Wiedział jedynie, że musieli minąć Algier od południa i iść dalej na zachód, w stronę Oranu z jego hiszpańskim garnizonem. Oznaczało to, że prędzej czy później będą musieli przekroczyć rzekę, nad którą nocowali. Wiedział jednak, że Amenzu, zakończywszy poszukiwania, także będzie zmierzał w kierunku najbliższego brodu. Dlatego też najrozsądniej było nie spieszyć się, ale pozwolić kabylskiej karawanie wyprzedzić się na bezpieczną odległość.

Po raz kolejny przyszło mu do głowy pytanie, dlaczego Kabylowie obrali drogę przez góry, a nie brzegiem oceanu, albo też dlaczego po prostu nie załadowali jeńców na statek. Nawet jeśli zamierzali przynajmniej część z nich, jak O’Rourke’a, sprzedać do służby domowej, a nie na galery, drogą morską dowieźliby ich do Algieru prawdopodobnie nie tylko szybciej, ale i w lepszej formie. Zwrócił jednak uwagę na to, że Amenzu i jego oddział byli wojownikami z gór. Doskonale znali ten teren i potrafili się po nim poruszać, a przy tym sprawiali wrażenie dobrze wyszkolonych kawalerzystów, możliwe zatem, że, jak większość armii lądowej, gardzili żeglarzami. Wynajmując okręt, musieliby się też zapewne podzielić zyskami z jego właścicielami, a niewykluczone, że owiani złą sławą berberyjscy piraci nie budzili zaufania nawet we własnych pobratymcach. Możliwe zresztą, że tubylcy w ogóle podejrzliwie patrzyli na siebie nawzajem, bo karawana składała się przecież tylko z braci i kuzynów Amenzu, a od momentu wyruszenia w drogę skrzętnie omijała wioski, które napotkali raz czy dwa na swojej drodze. Konflikt Amenzu i jego braci z mieszkańcami wybrzeża tłumaczyłby wybór tej dzikiej górskiej drogi, ale czy dla dwójki uciekinierów oznaczało to większe czy mniejsze niebezpieczeństwo, trudno było powiedzieć.

Raoul rozważał przez chwilę udanie się bezpośrednio na północ, nad ocean, gdzie rozsiane były liczne wsie i miasteczka. Gdyby zdołali zdobyć łódź, droga do Oranu stałaby się łatwiejsza. Zbliżanie się do siedzib ludzkich byłoby jednak dla dwójki Europejczyków — już na pierwszy rzut oka tak różnych od tubylców, a tak podobnych do niewolników — bardzo ryzykowne, a na morzu zagrażaliby im piraci, znacznie lepiej od Raoula obeznani w walce z tym niebezpiecznym żywiołem. Tu w górach, gdzie od dawna nie napotkali żadnych śladów osadnictwa, byli zdani na siebie, ale przynajmniej mogli poruszać się względnie swobodnie, nie obawiając się, że w każdej chwili mogą wpaść wprost w ręce nieprzyjaciela. Dzikość okolicy mogła okazać się dla uciekinierów zarówno zbawieniem, jak i przekleństwem, z dwojga złego Raoul wolał jednak zmierzyć się z potęgą natury niż berberyjskimi wojownikami. Wody przynajmniej na razie mieli pod dostatkiem. Jeśli więc tylko zdoła zapewnić im dość pożywienia…

Wicehrabia de Bragelonne odebrał staranne wykształcenie, zarówno szlacheckie, jak i wojskowe. Nic z tych nauk nie wydawało mu się jednak ani trochę przydatne w obecnej sytuacji. Nie pozostawało mu zatem nic innego, niż zwrócić się w stronę lekcji zupełnie nielicujących z godnością szlachcica, których udzielał mu w sekrecie przed hrabią de la Fère, a czasem nawet wbrew samemu Raoulowi wierny Grimaud. Wicehrabia, dziedzic jednego z najwspanialszych rodów Francji, spokrewniony z książętami, usiłował właśnie desperacko przypomnieć sobie, jak skonstruować wnyki.

 

Chapter 16: Nocna wizyta

Chapter Text

Kiedy następnego ranka zgromadzili się w salonie Ahmada, by omówić plany, Atos jeszcze raz spróbował odwieść przyjaciół od zamiaru towarzyszenia mu w wyprawie. W końcu musiał jednak ulec, bo d’Artagnan, Aramis i de Guiche byli wyjątkowo zgodni i skuteczni w odpieraniu jego argumentów.

Przerażony pomysłem swoich gości Ahmad także usiłował protestować, roztaczając przed nimi wizje czekających ich niebezpieczeństw.

— Jak długo tu żyję, nie słyszałem, żeby święci mężowie z Europy wyjeżdżali poza miasto. Przyjechaliście tu wykupić niewolników, targi niewolników odbywają się w Algierze — argumentował, gestykulując żywo. — Nikt nie da wam glejtu, szlachetni panowie, bez niego nie miniecie bram, a choćbyście się nawet wymknęli, zatrzyma was pierwszy napotkany patrol…

— Więc zaproponuj coś lepszego — przerwał mu Aramis zimno.

Gospodarz przygładził brodę nerwowym ruchem.

— Czy żadni Europejczycy nigdy nie podróżują po Algierii? — wtrącił się d’Artagnan. — Rozumiem, że nie niechętnie patrzycie na mnichów, ale co z kupcami?

— Albo uczonymi? — podsunął de Guiche.

— Rzeczywiście, możemy udawać, że badamy przyrodę Afryki — zgodził się Atos. — Wtedy nie powinno chyba budzić niczyich podejrzeń, jeśli skupimy się na tej rzece, do której… — urwał, wiedział zresztą, że nie musi kończyć.

— Także wolałbym odgrywać rolę uczonego niż kupca — przyznał Aramis. — Ahmadzie?

Gospodarz znów machinalnie sięgnął do coraz bardziej już zmierzwionej tymi nerwowymi atakami brody.

— Glejt dla uczonych, hmmm, myślę, że mógłbym to załatwić, szlachetny panie. Ale nadal nie wiem, jak mielibyście niespostrzeżenie się w nich przemienić. Tu wszyscy wkoło znają was już z widzenia.

— Załatw glejt, konie, namioty, broń i prowiant — polecił spokojnie Aramis.

— Resztę zaś zostaw nam — dodał d’Artagnan.

— Masz już jakiś plan, d’Artagnanie? — Atos posłał przyjacielowi pełne nadziei spojrzenie.

— Jeszcze nie. — Gaskończyk potrząsnął głową. — Ale nie wyruszymy wcześniej niż za dzień lub dwa, prawda? Do tego czasu będę go miał — zapewnił zdecydowanie.

Atos z wdzięcznością skinął głową.

— Potrzebujemy także przewodnika — powiedział, myśląc już o kolejnych etapach wyprawy. — Ahmadzie, czy mógłbyś tu przywołać Tariqa? — poprosił, a gdy gospodarz wyszedł, zwrócił się do przyjaciół: — Ten nieszczęśnik bez wątpienia wie, na jakie szaleństwo się porywamy, ale jeśli zaproponujemy mu godziwą zapłatę, może da się przekonać.

— Zapominasz o jednej rzeczy, Atosie — wytknął Aramis. — Tariq należy do nas. Kazałem mu już zakomunikować, że pojedzie z nami, dokądkolwiek się udamy, a jeśli będzie wiernie nam służył, wraz z końcem wyprawy zwrócę mu wolność.

— O nie, Aramisie! — zaprotestował Atos zdecydowanie. — Nigdy nie zgodzę się na to, by traktować drugiego człowieka jak swoją własność!

— Nie musisz się z tym godzić. Wiesz jednak równie dobrze jak ja, że go potrzebujemy, bo tylko z jego pomocą zdołamy odnaleźć tamto urwisko. D’Artagnanie, widzisz chyba, że nie mamy wyboru? — Ksiądz d’Herblay poszukał wsparcia u drugiego z przyjaciół.

Gaskończyk się zawahał.

— Aramis ma rację, Atosie — przyznał wreszcie niechętnie. — Też myślę, że to nie całkiem po chrześcijańsku, ale to zaledwie kwestia kilku tygodni. Gdyby Aramis go nie wykupił, biedak spędziłby pewnie na katorżniczej pracy resztę życia, a tak przejedzie się z nami, wskaże właściwe miejsce i odejdzie wolno.

— Zresztą czy pytałeś o zdanie Grimauda? — dodał Aramis. — Nie, nawet nie musiałeś mu mówić o swoich planach, on wie, że jego rolą jest iść tam, gdzie rozkażesz.

— Grimaud! — Atos odwrócił się do siedzącego przy wejściu służącego. — Słyszałeś księdza d’Herblay?

— Tak, panie hrabio.

— I cóż powiesz?

— Że pan hrabia mi nie kazał.

— Czego ci nie kazałem?

Grimaud wzruszył ramionami, jakby chciał powiedzieć, że odpowiedź jest zupełnie oczywista i nie warto strzępić sobie na nią języka.

— Płynąć do Afryki.

— Otóż widzicie. — Atos odwrócił się z powrotem do przyjaciół. — Grimaud jest tu z własnej nieprzymuszonej woli, tak samo jak wy trzej. Posłuchaj, Aramisie. Nie mogę domagać się od ciebie, byś zwrócił Tariqowi wolność, bo wiem, że wykupiłeś go za własne pieniądze i masz prawo postąpić z nim, jak zechcesz. Ale to ci mówię: nie zabiorę ze sobą na tę wyprawę nikogo, kto nie znajdzie się tam dobrowolnie.

Aramis nie wyglądał na przekonanego, w końcu jednak niechętnie skinął głową.

— Ahmadzie — zwrócił się do gospodarza, który wrócił właśnie, prowadząc za sobą niewolnika. — Powiesz temu człowiekowi, że od tej chwili jest wolny i może odejść, jeśli zechce.

— Ależ szlachetny panie! — Ahmad otworzył szerzej oczy ze zdumienia.

— Powiesz mu także — kontynuował Aramis, nie zważając na ten krótki protest — że jeśli jednak zostanie z nami i będzie nam służył za przewodnika, na koniec wyprawy otrzyma wynagrodzenie stanowiące równowartość kwoty, za którą go wykupiłem.

Gospodarz z dezaprobatą pokręcił głową, ale spełnił polecenie.

Atos wolał nie wiedzieć, jakich metod używał Ahmad — choć zamierzał dyskretnie wypytać Aramisa, ile kosztowały. Był jednak bez wątpienia skuteczne, bowiem już późnym wieczorem tego samego dnia ich gospodarz tryumfalnie wparadował do zajmowanego przez gości skrzydła z obiecanym glejtem w dłoni.

— Jesteście teraz uczonymi badaczami z dalekiego kraju, którzy pragną dowiedzieć się, jakie rośliny i zwierzęta można znaleźć w naszych górach — oznajmił uroczystym tonem. — Wpisałem tu nazwiska, które podał mi szlachetny pan d’Herblay, jeśli są fałszywe, nauczcie się ich co prędzej. Kazałem przygnać z pastwisk moje najlepsze konie, prowiant i namioty także będą gotowe, lecz potrzebuję czasu, by to wszystko zgromadzić. W mieście nadal nie wolno wam nosić broni, dlatego cała karawana będzie na was oczekiwała za trzy dni o świcie za zachodnią bramą. Moi ludzie nie mówią w żadnym z waszych języków, dlatego wskazówki przekażę Tariqowi, ale tylko wy znać będziecie tajne hasło.

Tej nocy długo jeszcze siedzieli, rozmawiając o zbliżającej się wyprawie, Atos jednak brał ograniczony udział w rozmowie. Wciąż dźwięczały mu w uszach przetłumaczone przez Ahmada zeznania Tariqa. Te kilka prostych słów, w których zamknęło się całe jego życie. Raoul rzucił się w przepaść. Czy rzeczywiście próbował uciec z niewoli, czy też od początku właśnie tak zamierzał to zakończyć? Choć w ostatecznym rozrachunku niewiele to zmieniało, Atos dałby wiele, by wiedzieć, w jakim stanie ducha był jego syn tuż przed śmiercią. Czy w ostatnich chwilach życia myślał jeszcze o tym, co pozostawiał za sobą, czy czekał jeszcze ratunku? Czy też z ulgą witał ten długo wyczekiwany koniec?

Zły na siebie, że nie potrafi skupić należytej uwagi na rozmowie przyjaciół, którzy snuli wszak plany wymyślonego przez niego samego przedsięwzięcia,gwałtownym ruchem wstał i podszedł do okna. Na zewnątrz panowała ciemność, zobaczył więc tylko odbicie swojej bladej twarzy, na której wypisany był cały ogrom ojcowskiej rozpaczy.

— Wszystko w porządku, panie hrabio? — odezwał się hrabia de Guiche za jego plecami.

Atos wziął głęboki, drżący oddech, a kiedy ponownie spojrzał na swoje odbicie w szybie, na jego twarzy malowały się już tylko spokój i zmęczenie.

— Wybaczcie, przyjaciele. Jestem znużony, chciałbym się już położyć. — Ignorując zatroskaną twarz de Guiche’e i nieco tylko lepiej skrywających swój niepokój d’Artagnana z Aramisem, ciężkim krokiem wyszedł z komnaty.

Wciąż miał przed sobą tę jedną ostatnią misję — odnaleźć ciało Raoula i zapewnić mu godziwy pochówek — potrzebował więc zachować jeszcze trochę sił. W duchu dziękował Bogu za obecność Aramisa, który, choć niepozbawiony wad bardzo świeckich, był wciąż jednak osobą duchowną. Na to, by przekazać byłemu biskupowi Vannes swoją prośbę, wciąż miał jeszcze czas. Dziś hrabia de la Fère chciał pozostać sam ze swoimi myślami.

Mimo postanowienia, by wypocząć przed zbliżającą się podróżą, nie był w stanie zasnąć. Słyszał, jak przyjaciele i gospodarze kolejno udawali się na spoczynek, aż wreszcie w domu zapadła zupełna cisza. Czując, że dłużej nie wytrzyma w dusznej komnacie, zapalił kaganek, ubrał się po cichu i ruszył na palcach w stronę drzwi. Gdy je pchnął, ze zdumieniem odkrył, że nie poruszyły się na więcej niż centymetr. Coś ciężkiego blokowało je od drugiej strony. Atos groźnie zmarszczył brwi. Czy jego towarzysze naprawdę podejrzewali go, że w rozpaczy mógłby popełnić jakieś szaleństwo? Poirytowany, mocniej naparł ramieniem na opierające się drzwi, aż posłyszał po drugiej stronie stłumiony jęk.

— Grimaud? — szepnął zaskoczony i cofnął się o krok.

Coś zaszurało i drzwi nareszcie ustąpiły.

— Co ty tu robisz? — warknął hrabia na widok zgarbionej sylwetki sługi w świetle wpadającego przez galerię księżycowego światła.

— Śpię — odparł Grimaud spokojnie, przeczesując palcami zmierzwione siwe włosy.

— Widzę. — Atos spiorunował go wzrokiem. „Ale dlaczego tutaj?” — chciał zapytać, rozmyślił się jednak. Odpowiedź była oczywista, a gdyby był w odrobinę lepszym nastroju, musiałby docenić ten dowód wierności. — Idź do siebie — polecił wreszcie krótko, siłą wcisnął służącemu kaganek do ręki i z westchnieniem odwrócił się od drzwi. Choć nadal miał ochotę na nocną przechadzkę, nie zamierzał zachęcać krnąbrnego Bretończyka do pójścia swoim śladem.

— Pomóc panu hrabiemu się rozebrać? — zapytał niewinnie Grimaud, dowodząc tym, że bez trudu go przejrzał.

Atos zazgrzytał zębami.

— Precz! — rozkazał i mocniej, niż należało, pchnął drzwi, by je zamknąć.

Zrobił już dwa czy trzy kroki w głąb komnaty, lecz wciąż nasłuchiwał, czy dojdą go oddalające się po kamiennej posadzce kroki. Zamiast tego wydało mu się, że usłyszał coś jakby stłumiony krzyk. Przystanął, marszcząc brwi. Naprawdę nie miał ochoty na dalsze konfrontacje, było jednak w tym dźwięku coś takiego, co kazało mu zawrócić. Grimaud miał w końcu swoje lata, co jeśli noc spędzona na twardej podłodze mu zaszkodziła lub może potknął się na ciemnych schodach? Atos sięgnął do klamki, nim jednak zdążył ją nacisnąć, drzwi odskoczyły same i we framudze ukazała się czyjaś postać. Choć nikłe światło z galerii ledwo ją oświetlało, Atos nie miał wątpliwości, że nie jest to ani Grimaud, ani żaden z jego przyjaciół. Nieznajomy miał bowiem na sobie luźną szatę, na głowie turban, a w ręku… Instynkt byłego muszkietera, choć, zdawałoby się, dawno uśpiony, zadziałał błyskawicznie. Atos rzucił się w bok, jednocześnie wyciągając prawą dłoń w taki sposób, by zacisnąć ją na nadgarstku przeciwnika, zanim tamten miał szansę dokończyć cios. Odwrócił się płynnym piruetem i przylgnął całym ciałem do pleców napastnika, lewą ręką sięgając do jego gardła. Wiedział, że nieuzbrojony ma nikłe szanse przeciw długiemu, zakrzywionemu nożowi. Jedyna nadzieja w tym, że tamten był sam lub że Grimaud… Ale nie, Grimaud bez wątpienia leżał teraz na galerii zabity lub ranny, w przeciwnym razie bowiem bez wątpienia zrobiłby wszystko, by ostrzec swego pana. Niewiele myśląc, hrabia de la Fère, jak za dawnych żołnierskich czasów, zawołał donośnym głosem:

— Muszkieterowie, do mnie!

Na dźwięk jego głosu ktoś zaklął w obcym języku i drzwi przysłonił nowy cień. A więc nocnych intruzów było więcej niż jeden.

Okrzyk przyniósł jednak niespodziewany skutek — przeciwnik, któremu Atos ryknął tuż nad uchem, drgnął z zaskoczenia i na ułamek sekundy przestał się szamotać. To wystarczyło, by hrabia zwinnie podciął mu nogi i pchnął go na ziemię. Nóż zadzwonił o kamień, napastnik zdołał jednak nie wypuścić go z ręki i błyskawicznie przeturlał się na plecy, unosząc broń w sprawnej zasłonie. Atos był zmuszony się cofnąć, bo nowy intruz był już wewnątrz i chyba tylko konieczność przyzwyczajenia wzroku do ciemności powstrzymywała go jeszcze przed włączeniem się do walki. Tymczasem pierwszy z napastników podniósł się już z ziemi i w ułamku sekundy obaj wraz z towarzyszem zaczęli zbliżać się powoli do swojej ofiary z dwóch przeciwnych stron. „Oni nie wiedzą, że nie mam broni” — uświadomił sobie Atos. W przeciwnym wypadku bez wątpienia nie postępowaliby tak ostrożnie.

Ledwo dostrzegając już sylwetki napastników, był zmuszony cofnąć się jeszcze dalej w głąb pogrążonej w mroku komnaty. Rozpaczliwie rozejrzał się wkoło, usiłując przypomnieć sobie, czy znajduje się tam cokolwiek, co mogłoby służyć mu za choć tymczasową broń. Niestety jedynym, co sobie przypominał, był elegancki mahoniowy stolik na trzech nóżkach, który znajdował się dokładnie w przeciwnym rogu pomieszczenia. Zdesperowany, zrobił krok w stronę swojego posłania, by odnaleźć po omacku choć leżącą na nim poduszkę i użyć jej jako tarczy.

W tej samej chwili na galerii rozległy się kolejne kroki. Ponieważ nadchodzący bez wątpienia byli boso, Atos założył, że to jego przyjaciele, wyrwani ze snu, zbliżają się z odsieczą.

— Tutaj! — zawołał i na powrót skoncentrował uwagę na dwóch napastnikach.

Na zewnątrz rozległy się odgłosy szamotaniny i czyjś krzyk, a potem w drzwiach zamigotało światło lampy.

— Atosie, żyjesz? — To d’Artagnan i de Guiche wpadli do komnaty, pierwszy uzbrojony niewielkich rozmiarów nóż, drugi w jeszcze bardziej fikuśny malutki sztylecik. Tuż za nimi Atos z ulgą dojrzał Grimauda. Po czole starego sługi ściekała strużka krwi, jednak trzymał się pewnie na nogach, a w ręku dzierżył otrzymany chwilę wcześniej od hrabiego kaganek.

— Żyję.

Atos odważnie postąpił krok naprzód, a wzięci w dwa ognie napastnicy cofnęli się. Nie zamierzali jednak poddać się tak łatwo, ale w mig podjęli decyzję o przebiciu się na galerię, skąd otworzyłaby im się droga ucieczki. Choć Francuzi mieli przewagę liczebną, to Maurowie byli lepiej uzbrojeni. Korzystając do tego, że d’Artagnan był skupiony na Atosie, we dwóch rzucili się na stojącego bliżej de Guiche’a. Nie przewidzieli jednak tego, że Gaskończyk był starym wygą i nawet w bitwie miał niezrównaną podzielność uwagi. Bez wahania zaszedł drogę jednemu z napastników i zmusił go do walki ze sobą. Widząc, że de Guiche dość dobrze sobie radzi ze swoim przeciwnikiem, Atos dopadł upatrzonego wcześniej stolika, uniósł go nad głowę i spuścił na kark zupełnie niespodziewającego się tego ataku przeciwnika d’Artagnana. Maur jęknął ciężko i jak kłoda zwalił się na ziemię — niemal w tej samej chwili, gdy sztylecik de Guiche’a zatopił się w gardle drugiego z intruzów.

— A trzeci? — spytał Atos krótko, przypominając sobie dźwięki walki dobiegające chwilę wcześniej z galerii.

— Aramis go pilnuje.

Rzeczywiście, gdy tylko dopadł drzwi — zabrawszy po drodze z ziemi sztylet zabitego napastnika — Atos stanął twarzą w twarz z trzecim z przyjaciół. Ksiądz d’Herblay, ciskający gromy z oczu, trzymał za kark klęczącego przed nim Maura i przyciskał do jego krtani miniaturowy sztylecik, który, jeśli Atos dobrze rozpoznawał, jeszcze przed chwilą stanowił dolną część zawieszonego na szyi jezuity krucyfiksu.

— Czy naprawdę tylko ja zastosowałem się do zakazu? — spytał hrabia de la Fère z przekąsem.

— I całe szczęście, bo gdybyśmy wszyscy chcieli walczyć tak jak ty, mogłoby zabraknąć dla nas mebli — odgryzł się d’Artagnan. — Grimaud, dawaj jakiś sznur, zwiążemy tego draba i dowiemy się, co to za jeden.

— A gdzie Ahmad? — To hrabia de Guiche pierwszy przypomniał sobie o gospodarzu.

Kobiety, których sypialnie znajdowały się na drugim piętrze, wybiegły już na schody i oniemiałe przypatrywały się scenie poniżej. Po Ahmadzie nie było nadal śladu.

— Sprzedał nas — wycedził Atos przez zęby.

— Niemożliwe — zaoponował Aramis.

— Tak dobrze go znasz, panie d’Herblay? — spytał de Guiche z powątpiewaniem.

— Ja za to znam się na ludziach — wtrącił spokojnie d’Artagnan. — Ahmad czerpie z tej znajomości wiele korzyści, zbyt wiele, by miał odstąpić je za jednorazową sumę łapówki. Jego zdrada zresztą prędko wyszłaby na jaw, a kara byłaby zbyt surowa. Czyż nie tak, Aramisie? — Spojrzał znacząco na jezuitę, a de Guiche, choć na jego twarzy znów malowało się niezrozumienie, poszedł w ślady Gaskończyka.

Aramis dzielnie zniósł spojrzenie d’Artagnana, ignorując przy tym zupełnie młodszego towarzysza.

— Nie wiem, o czym mówisz, przyjacielu — odparł zimno. — A teraz, jeśli łaska, poszukajcie naszego gospodarza. Może potrzebować pomocy.

Mijając Atosa, d’Artagnan posłał mu porozumiewawcze spojrzenie. Hrabia de la Fère nieznacznie zmrużył oczy. Nie wiedział, ile Aramis powiedział ich gaskońskiemu przyjacielowi o swoich sprawach, choć przypuszczał, że nie więcej niż jemu samemu. Najwyraźniej jednak obaj wyciągnęli z tych strzępów informacji podobne wnioski. Jeśli nawet były słuszne, Atos nie zamierzał z nikim o nich dyskutować. Ksiądz d’Herblay, jak każdy, miał prawo do własnych tajemnic, a jeśli były one rzeczywiście tak niebezpieczne, jak podejrzewali przyjaciele, lepiej dla wszystkich, by na zawsze pozostały sekretem.

— Ładny cios, hrabio — zwrócił się do de Guiche’a, kiedy schodzili już na dziedziniec. Miał nadzieję, że zdoła zająć jego myśli rozmową i odwieść go tym samym od zastanawiania się nad zagadkową wymianą zdań, której był przed chwilą świadkiem.

— Och, to nic wielkiego, praktycznie sam nadział się na mój sztylet — odparł młodzieniec skromnie. — Za to ty, panie hrabio, wykazałeś się nie lada umiejętnościami, opierając się sam jeden bez broni dwóm uzbrojonym przeciwnikom. O, doprawdy wasza legenda, panowie nierozłączni, nie wzięła się znikąd.

Na dźwięk podziwu w głosie rozmówcy Atos tylko pokręcił głową.

— Raoul za dużo ci naopowiadał historyjek, chłopcze — zganił go łagodnie.

— Znam Raoula i wiem dobrze, że w każdej z nich zawierała się szczera prawda. A gdybym nawet i tego nie wiedział, to od kiedy wyruszyliśmy z Toulonu, widziałem już dość dowodów.

— Gdybyś patrzył inaczej niż przez pryzmat starych bajek, widziałbyś, hrabio, że nie masz do czynienia z bohaterami, ale zmęczonymi życiem starcami. — Atos uśmiechnął się krzywo. — Spójrz, od walki minęło już kilka minut, a ja nadal nie mogę złapać oddechu. Aramis posłał d’Artagnana na górę wcale nie z lenistwa, a dlatego, że od wczoraj cierpi na atak podagry. D’Artagnan... o tak, w nim jednym jeszcze może zostało coś z tego, o czym mówią te twoje legendy, ale on jest z nas przecież najmłodszy.

De Guiche wysłuchał go spokojnie, wcale nie wyglądając na przekonanego, a potem odparł:

— Błędnie mnie oceniasz, panie hrabio, bo choć mój podziw wobec twojej postawy w starciu z napastnikami był szczery, to nie dlatego darzę ciebie i twoich przyjaciół takim uznaniem. Myślisz, że jestem młody, muszę więc szanować przede wszystkim siłę i waleczność, ale to nieprawda. I wśród moich przyjaciół nie brak zuchów, którzy gołymi rękami stawiliby opór intruzom z nożami. Ale takich, którzy w imię przyjaźni bez najmniejszego wahania poważyliby się na wyprawę taką jak ta? Zapewniam cię, panie hrabio, że prócz was nie znam ani jednego i to jest dla mnie dowód waszego bohaterstwa.

— Ty także się mylisz, hrabio — odpowiedział Atos miękko. — Bo ja miałem zaszczyt spotkać jednego młodzieńca, który okazał się równie dzielny i szlachetny.

— Wiem, panie hrabio. W całym moim pokoleniu nie było lepszego człowieka niż Raoul. — De Guiche smutno zwiesił głowę.

— Być może — zgodził się hrabia de la Fère, a potem wyciągnął rękę i oparł ją na ramieniu młodzieńca, który z zaskoczeniem uniósł głowę. — Ale ja nie mówiłem o nim, lecz o tobie.

Chapter 17: W drogę!

Chapter Text

D’Artagnan nie potrzebował długo szukać Ahmada. Pokonał ledwie dwa z kilkunastu stopni wiodących na wyższe piętro, gdy jego uszu doszedł kobiecy wrzask. Gaskończyk przyspieszył i w paru susach znalazł się na górze, gdzie omal nie zderzył się z zawodzącą głośno żoną gospodarza. Stanowczo odsunął ją z drogi i wszedł do opuszczonej przez nią komnaty. Lampa, pozostawiona zapewne przez kobietę u wezgłowia łóżka, całkiem nieźle oświetlała leżącą w nim postać, trudną jednak do rozpoznania ze względu na krew pokrywającą twarz. D’Artagnan pochylił się nad rannym i położył dłoń na jego piersi. Gdy wyczuł, jak uniosła się i opadła pod jego palcami, odetchnął z ulgą.

— Uciszże się wreszcie — burknął do gospodyni, po czym, świadom, że i tak się z nią nie dogada, sam cofnął się na galerię. — Grimaud! — zawołał, wychylając się przez barierkę. — Jak zwiążecie tego zbira, przynieś wody i poszukaj jakichś bandaży, Ahmad jest ranny.

W tej samej chwili starsza z gospodyń nareszcie ocknęła się ze stuporu. Ofuknęła synową w swoim języku, co okazało się skuteczne, bo kobieta natychmiast ucichła. Ufny, że żona i matka skutecznie zajmą się Ahmadem, d’Artagnan odszukał drugą lampę, zapalił ją i rozpoczął metodyczne przeszukiwanie terenu. Wkrótce potem dołączyli do niego Atos i Aramis — ten ostatni wyraźnie utykając, jednak zdeterminowany, by wziąć udział w śledztwie. Gdy przyjaciele wymienili się spostrzeżeniami, sytuacja zaczęła stawać się jasna. Napastnicy nadeszli z dołu, otworzywszy sobie drzwi przy pomocy wytrycha. Ahmad nie trzymał straży. Ze słów Aramisa wynikało, że ich gospodarz był zawziętym hazardzistą i obecnie nie stać go było już nawet na niewolników. Nietrudno było zgadnąć, że właśnie z tego powodu wszedł w układy z jezuitami. Ale czy nocni intruzi zostali przysłani przez któregoś z jego wierzycieli, czy też europejscy goście Ahmada wzbudzili czyjeś zaciekawienie?

— Nikt z zewnątrz nie wiedział, gdzie śpimy — odezwał się z namysłem Aramis, tym samym potwierdzając to, o czym myślał d’Artagnan. — Możliwe zatem, że nocni goście szukali Ahmada, a nie nas.

Napastników było czterech, po jednym na każdego z Francuzów, nie licząc Grimauda. To mogło coś znaczyć, choć nie musiało. Jeden z nich najwyraźniej udał się od razu na górne piętro — dlaczego? Czy miał przypilnować kobiet, kiedy jego kompani skupili się na właściwym zadaniu, czy wprost przeciwnie, wiedział, że to tam zastanie gospodarza, pozostali zaś mieli trzymać w szachu gości Ahmada? Czy dom był pod obserwacją, czy napastnikom wystarczyło znać miejscowe zwyczaje, by wiedzieć, że wiedziony tak powszechną wśród muzułmanów gościnnością kupiec odstąpi Francuzom własne komnaty i na czas ich bytności przeniesie się na wyższe piętro? A może zginąć mieli wszyscy — zarówno gospodarz, jak i jego goście?

Hrabiemu de la Fère, jako najstarszemu wiekiem i urodzeniem, przypadł właśnie ten z pokoi, który na co dzień służył szacownemu gospodarzowi za sypialnię. Zdaniem d’Artagnana to jednak także niczego jeszcze nie oznaczało. Jedno było pewne — napastnicy nie spodziewali się, że zastaną na schodach Grimauda i że ostrzeżony przez starego sługęAtosnie da się zaskoczyć, a pozostali pochwycą za broń, której nie powinni nawet mieć, i ruszą mu na pomoc. Mimo to jeden z nocnych gości zdążył dotrzeć wyżej, ogłuszyć Ahmada, pchnąć go między żebra, cudem tylko chyba omijając serce, i, usłyszawszy zapewne odgłosy walki, czmychnąć przez dach.

— Nie ma co się gubić w domysłach, panowie, kiedy mamy więźnia, który może odpowiedzieć na nasze pytania. — W głosie Aramisa zabrzmiała stal.

D’Artagnan uśmiechnął się złowieszczo.

— I, do stu tysięcy diabłów, odpowie na każde z nich! Idziemy.

— Zapominasz, drogi d’Artagnanie, że nie mamy tłumacza — zauważył spokojnie Atos.

Rzeczywiście, Ahmad nadal był nieprzytomny, jego syn zaś, wysłany wraz z Tariqiem za miasto po konie dla Francuzów, miał wrócić dopiero nazajutrz. Mieli jednak jeszcze w odwodzie Grimauda z jego talentem do prowadzenia rozmów bez użycia słów. Wkrótce okazało się jednak, że problem przesłuchania rozwiązał się wprawdzie sam, lecz nie w taki sposób, w jaki przyjaciele by sobie tego życzyli.

Więzień leżał na ziemi, wijąc się w przedśmiertnych drgawkach, a de Guiche przypatrywał się temu z bezradnym wyrazem twarzy.

— Hrabio? — Atos groźnie zmarszczył brwi.

De Guiche skulił się lekko pod jego spojrzeniem.

— Nie wiem, jak do tego doszło, przysięgam — jęknął. — Tylko na chwilę spuściłem go z oka, ale był przecież związany… Musiał mieć przy sobie truciznę i jakoś niepostrzeżenie ją zażyć.

D’Artagnan ze złością uderzył pięścią w kamienną balustradę.

— Jeśli chodziło o Ahmada, nie wrócą, jeśli zaś o nas… — Atos znacząco zawiesił głos. Nie musiał kończyć.

— Ale dlaczego właśnie dziś? — odezwał się z wahaniem hrabia de Guiche. — Wszak mieszkamy tu już od wielu dni.

— Coś się jednak zmieniło — odpowiedział d’Artagnan, z namysłem pocierając podbródek. — Do tej pory zachowywaliśmy się mniej więcej tak, jak większość przybywających do Algieru zakonników. Aż tu nagle Atos wykupił z niewoli pogańską rodzinę… Nie patrz tak, przyjacielu, nie jestem jasnowidzem, po prostu spotkałem wczoraj jednego z naszych trynitarzy. Są pod wrażeniem twojego wyczynu.

— Nie myślałem o tym, że mogę zaszkodzić naszej sprawie…

— Zrobiłbyś to tak czy inaczej, nie trap się zatem — pocieszył przyjaciela d’Artagnan. — Zresztą to jeszcze nie koniec. Tego samego dnia Aramis wykupił Tariqa, wkrótce potem zaś nasz gospodarz zaczął starać się o glejt dla europejskich uczonych ruszających w głąb kraju i gromadzić dla nas ekwipunek. Każde z tych zdarzeń osobno może uszłoby jeszcze niezauważone, ale trzy naraz musiały zwrócić czyjąś uwagę.

— Dlaczego w takim razie skrytobójcy, a nie ludzie deja?

D’Artagnan posłał pytające spojrzenie Aramisowi. Był przekonany, że Ahmad nie był zwykłym kupcem-hazardzistą i że były biskup Vannes wiedział znacznie więcej, niż mówił. Ksiądz d’Herblay jak zwykle nie kwapił się jednak do wyjaśnień. Pozostawiwszy towarzyszy nad zwłokami więźnia, cofnął się do ściany i przysiadł ciężko na kamiennej ławie. Trudno było stwierdzić, czy za jego niechęć do rozmowy faktycznie odpowiadał nagły atak podagry, czy też jezuita sprytnie zasłaniał się chorobą, by zachować swoje sekrety dla siebie. D’Artagnan wiedział, że tak czy inaczej próby wyciągnięcia czegokolwiek z Aramisa były z góry skazane na niepowodzenie. Miał zresztą swoje podejrzenia, nie było natomiast sensu wtajemniczać w nie de Guiche’a.

— Nie sądzę, żebyśmy byli tak ważni, by ktoś chciał zawracać nami głowę dejowi — odparł zatem wymijająco. — Nasz gospodarz może mieć zresztą wielu wrogów. Jeśli jednak to ów glejt wzbudził podejrzenia, musimy skorzystać z niego jak najszybciej, póki jeszcze może nam posłużyć.

— Wystarczy zresztą, że ów zbieg doniesie władzom o ukrytej broni — dodał ponuro de Guiche. — Zdaje się, że nie możemy zostać w Algierze ani chwili dłużej.

— Prawda — zgodził się Atos. — Przyjaciele, zastanówcie się raz jeszcze…

— Zastanowiliśmy się już — wszedł mu zdecydowanie w słowo Aramis i z lekkim grymasem dźwignął się na nogi. — Powinniśmy opuścić Algier, gdy tylko otworzą bramy. Mohand i Tariq powinni już wracać ze zwierzętami dla nas. Wyjdziemy im naprzeciw. Zapasy na początek zabierzemy stąd, koce też. Będziemy musieli obejść się bez namiotów. Broń… — Tu jezuita się zawahał.

— Sami jej nie kupimy, przynajmniej nie w mieście. Ale może z pomocą Tariqa zdołamy zdobyć ją po drodze. Tak czy inaczej, dłużej zostać w Algierze niepodobna — zadecydował Atos.

— A więc postanowione — podsumował d’Artagnan.

— Postanowione. — Czterej przyjaciele uścisnęli sobie ręce.

— Aramisie, a twoja podagra? — przypomniał sobie nagle Atos.

Ksiądz d’Herblay wzruszył ramionami.

— Wolę pomęczyć się z wami w drodze niż czekać tu na kolejnych nocnych gości. Nie martw się, Atosie, miewałem gorsze ataki. Chociaż będę wdzięczny, jeśli oszczędzicie mi konieczności wdrapywania się na wielbłąda.

Nie ulegało wątpliwości, że żartobliwy ton Aramisa miał na celu głównie uspokojenie Atosa. Ponieważ jednak jezuita rzeczywiście nie wyglądał najgorzej i po krótkim odpoczynku zdołał podejść do nich bez nowego grymasu bólu, przyjaciołom nie zostało nic innego jak uwierzyć jego słowom.

— Nie przyjrzałeś się, jak postępują poganiacze wielbłądów, Aramisie? — odpowiedział d’Artagnan, także siląc się na wesołość. — Każą swoim bydlętom położyć się na ziemi, a dopiero wtedy ładują się na ich grzbiet. O, powiadam ci, przyjacielu, na wielbłądzie miałbyś wygodniej niż na koniu.

— Chętnie odstąpię ci ten zaszczyt, drogi d’Artagnanie, skoro taki z ciebie znawca — odgryzł się jezuita.

— Jestem pewien, że wielbłąd będzie zaszczycony którymkolwiek z tak szacownych jeźdźców — wtrącił się de Guiche. — Tymczasem jednak zostało jeszcze trochę czasu do świtu, pójdę zmienić Grimauda na warcie...

— Żeby staruszkowie mogli się jeszcze zdrzemnąć? — zażartował d’Artagnan. — Słusznie, hrabio, słusznie, niech młodość się wykaże, a my, panowie, do łóżek!

Atos, choć bez wątpienia przejrzał sztuczną wesołość przyjaciół, zdobył się na blady uśmiech.

— D’Artagnanie! — zawołał za Gaskończykiem po chwili wahania. — Mam jeszcze jedną prośbę. Wy też zaczekajcie, kochani przyjaciele, chciałbym, żebyście usłyszeli, co mam do powiedzenia. Posłuchajcie… — zaczął i urwał.

D’Artagnan utkwił w nim pełne napięcia spojrzenie, nieco zaniepokojony uroczystym tonem głosu przyjaciela.

— Od kiedy wyruszyliśmy z Toulonu — podjął Atos po chwili — traktowaliście mnie jako wodza wyprawy, a ja przyzwalałem na to, nie z pychy, lecz w świadomości, że to ze względu na mnie znaleźliście się tutaj i moją odpowiedzialnością jest, byście powrócili do Francji w jednym kawałku. Dziś jednak, u progu tego ostatniego, najtrudniejszego i być może najbardziej niebezpiecznego etapu podróży… Chciałbym cię prosić, kochany d’Artagnanie, żebyś przejął dowodzenie. Widzicie, przyjaciele. — Otarł dłonią zroszone potem czoło. — Nie ufam już sobie. Nie ufam własnemu osądowi. Wiem tyle, że jestem gotów szukać tak długo, aż znajdę, ale wy… Wiem, że wy z kolei jesteście gotowi mi towarzyszyć tak długo, jak będzie trzeba, i jestem wam za to niewymownie wdzięczny. Nie chcę jednak stać się przyczyną waszej zguby. D’Artagnanie, wiesz, że kocham cię jak syna i zawsze bezwzględnie polegałem na twoim osądzie. Daj mi słowo, że będziesz mi towarzyszył tak długo, jak to będzie możliwe, ale jeśli uznasz, że narażam was wszystkich swoim uporem… Obiecaj, że wtedy i dopiero wtedy, nie oglądając się na mnie, zarządzisz odwrót.

— Atosie… — D’Artagnan, do głębi wzruszony, zacisnął obie dłonie na ręce przyjaciela. — Obiecam ci to wszystko, pod jednym jednak warunkiem.

— Warunkiem? — Atos zmarszczył brwi, jakby rozczarowany odpowiedzią Gaskończyka.

— Obiecaj mi w zamian, że jeśli zarządzę odwrót, powrócisz ze mną. Do Francji czy też Anglii, jak wolisz, pardieu, nie jestem wybredny, tylko...

— D’Artagnanie — przerwał mu Atos miękko. — Proszę cię, nie żądaj ode mnie podobnej obietnicy.

— W takim razie ty nie żądaj niczego ode mnie — odparł stanowczo d’Artagnan.

Dwaj przyjaciele skrzyżowali spojrzenia niczym szpady, badając, który okaże się bardziej wytrwały w uporze.

— Zdaje się, kochany hrabio — wtrącił łagodnie Aramis — że ten Gaskończyk znów okazał się z nas najsprytniejszy.

D’Artagnan obejrzał się na niego zaskoczony, Atos natomiast ze smutkiem pokręcił głową.

— Mogę obiecać, że jeśli taka będzie decyzja, poddam się jej i nie będę samotnie kontynuował poszukiwań. Czy to wam wystarczy?

D’Artagnan i Aramis wymienili zatroskane spojrzenia. Wreszcie jednak Gaskończyk skinął głową.

— Niech będzie. W takim razie i ja obiecuję.

Wyciągnął przed siebie rękę, a Atos zignorował ją jednak i zamiast tego zamknął przyjaciela w gorącym uścisku. Następnie już bez słowa rozeszli się do swoich komnat.

Spotkali się na dziedzińcu na pół godziny przed świtem. Tego ranka Grimaud nie musiał budzić żadnego z nich. Nawet hrabia de Guiche, zwykle o tej porze ledwie przytomny, był już spakowany i gotów do drogi.

— Jak się czujesz, Aramisie? — zapytał Atos, jak zwykle pełen troski o wszystkich, tylko nie o siebie.

— Bywało gorzej. — Ksiądz d’Herblay utykał bardziej niż nocą, starając się jak najmniej opierać na lewej nodze, ale zszedł ze schodów o własnych siłach i tylko trochę się przy tym krzywił, wyglądało więc na to, że mówi prawdę.

— A ty, Atosie? — D’Artagnan skoncentrował swoją uwagę na drugim z przyjaciół.

— W porządku — padła odpowiedź równie krótka, co nieszczera.

Atos wyglądał okropnie. Blady, przygarbiony, z podkrążonymi oczami, bez wątpienia nie zmrużył tej nocy oka. D’Artagnan zresztą wcale mu się nie dziwił. Wiadomość, która spadła na nich przedwczoraj, dla niego samego także była niczym cios prosto w serce. Raoul, ten dzielny, szlachetny, nieszczęśliwy chłopak, którego kochał jak syna i który miał jeszcze przed sobą tyle życia — martwy! I to jaką śmiercią? Samotny, w niewoli, w obcym kraju, z sercem złamanym przez zdradę kobiety, która nie była godna jego miłości. D’Artagnan nie był z natury człowiekiem sentymentalnym i być może nie umiał w pełni pojąć katuszy, przez jakie przechodził młody wicehrabia, które kazały mu tak śmiertelnie obrazić się na życie. Natomiast ogrom cierpienia, jakie rozdzierało duszę hrabiego de la Fère, Gaskończyk rozumiał bardzo dobrze. „Raoul był przyszłością nas wszystkich” — pomyślał smutno. „Bez niego nic więcej dobrego po nas nie pozostanie. Cóż jednak, taki los. Nie możemy mu już pomóc, pomóżmy więc chociaż Atosowi odnaleźć jego ciało i módlmy się, by przyniosło mu to choć cień ulgi”. D’Artagnan znał przyjaciela zbyt dobrze, by nie widzieć, że dla hrabiego de la Fère wyprawa, w którą wyruszali, była drogą tylko w jedną stronę. Jeśli jednak nie mógł ocalić syna, zamierzał przynajmniej wykorzystać cały swój gaskoński spryt i upór, by choć ojcu nie pozwolić na tak smutny koniec.

Tymczasem nie miał jednak szans na próbę rozmowy z przyjacielem, w tej samej chwili na dziedziniec wpadł bowiem Tariq. Były niewolnik na migi poinformował Francuzów, że Mohand zdołał sprowadzić jedynie dwa muły, jednego dobrego konia i jednego wielbłąda i przesyła ojcu zapytanie o dalsze kroki. Co stało się zresztą obiecanych zwierząt, nawet Grimaud nie zdołał się dowiedzieć, nie miało to jednak znaczenia. Ahmad nie odzyskał dotąd przytomności, oni zaś nie mogli już dłużej czekać.

— Grimaud — zwrócił się Atos do służącego. — Zapytaj tego człowieka, czy nadal jest gotów nam towarzyszyć.

Tariq potrzebował dłuższej chwili, by zrozumieć zadane na migi pytanie, lecz gdy wreszcie je pojął, bez słowa padł na kolana i uderzył czołem o kamienną posadzkę w pełnym uniżenia pokłonie. Odpowiedź nie wymagała tłumaczenia.

Większość miasta jeszcze spała, gdy były niewolnik przeprowadził swoich nowych chlebodawców — odzianych teraz w pożyczone od gospodarza luźne arabskie szaty i z włosami skrytymi pod zwojami turbanów — wąskimi uliczkami kasby aż do jednej z bram w murze, który oddzielał tę najstarszą, przytuloną do cytadeli dzielnicę od przedmieść Algieru.

Strażnicy przywitali dziwnych przybyszów, odzianych w tubylcze stroje, lecz z twarzami i mową zdradzającymi egzotyczne pochodzenie, podejrzliwymi spojrzeniami, kiedy jednak ujrzeli glejt w ręku Aramisa, poparty zeznaniami Tariqa, bez oporu pozwolili im przejść. Najwyraźniej ktokolwiek przypuścił na atak na dom Ahmada, nie był w zmowie z władzami miasta lub też napastników interesował jednak tylko kupiec, a nie jego goście. Niewiedza zawsze irytowała d’Artagnana i były muszkieter rad byłby wielce przeprowadzić własne śledztwo i wyjaśnić, kto i kogo próbował zabić zeszłej nocy. Wiedział jednak, że w rzeczywistości niewiele zdołałby zdziałać w tym nieprzyjaznym i egzotycznym mieście, nie narażając siebie i towarzyszy. Być może zresztą Atos, który znał go lepiej niż ktokolwiek inny, przewidział tę pokusę i dlatego właśnie obarczył go odpowiedzialnością za dalsze losy wyprawy. Tak czy inaczej, mieli teraz inny, ważniejszy cel. D’Artagnan ostatni raz zerknął przez ramię na mury Algieru jaśniejące w porannym słońcu, przeklął je w myślach i na powrót skupił wzrok na drodze przed sobą.

Zabudowa była tu znacznie luźniejsza, Tariq zaś wiedział, dokąd iść, bez trudu odnaleźli więc niewielką, wciśniętą pomiędzy dwie kamienne ściany zagrodę, gdzie Mohand pilnował sprowadzonych z pobliskich pastwisk wierzchowców. Choć był zaskoczony tak wczesnym przybyciem gości, chłopak przywitał ich jednak serdecznie i wydawał się szczerze zawstydzony, że może przekazać im tylko cztery zwierzęta. Na wieść o nocnym napadzie zbladł jak ściana, wbrew obawom d’Artagnana nie ruszył jednak od razu biegiem, by zobaczyć ojca, lecz pomny swoich obowiązków, pomógł im dokończyć przygotowania do wyjazdu. Te nie zajęły zresztą długo. Atos, zwykle tak flegmatyczny, niemal drżał z niecierpliwości, pozostali także nie mogli już się doczekać, aż pozostawią daleko w tyle wąskie uliczki Algieru, które tego ranka wydawały się im znacznie mniej przyjazne niż dotąd.

— Grimaud — zawołał d’Artagnan, przyjrzawszy się okiem znawcy podstawionym przez Mohanda zwierzętom. — Załadujcie z Tariqiem wszystkie bagaże na wielbłąda.

Potężne bydlę z wielkim garbem na grzbiecie z bliska wyglądało jeszcze bardziej dziwacznie i z miejsca wzbudziło w Gaskończyku nieufność. D’Artagnan wierzył, że Tariq jako tubylec poradzi sobie z obsługą zwierzęcia, jednak ani myślał używać go do jazdy wierzchem.

— Aramisie, ty bierz tamtego muła — zarządził. — Wygląda na najspokojniejszego z tej trójki, nie powinien dać ci się mocno we znaki. — Spojrzał znacząco na de Guiche’a, choć niepotrzebnie, bo młody hrabia, na którego ramieniu od dłuższej chwili wspierał się wciąż dręczony podagrą jezuita, natychmiast pospieszył, by pomóc mu wsiąść. — A my będziemy się zmieniać co dwie godziny na koniu i drugim mule. Służący także. Nie chcę, żeby ktokolwiek pozostał w tyle. — Najchętniej przydzieliłby i Atosowi wierzchowca na stałe, obawiał się bowiem, by przyjaciel, najstarszy z nich, a przy tym przytłoczony żałobą, za szybko nie opadł z sił. Wiedział jednak dobrze, że hrabia de la Fère nigdy nie zgodzi się na podobne wyróżnienie, postanowił więc tylko bacznie go obserwować i w razie konieczności zarządzać częstsze przystanki oraz zamiany.

Jak przystało na doświadczonych żołnierzy, błyskawicznie zajęli swoje miejsca, formując niewielką karawanę. Na czele stanął d’Artagnan jako kapitan wyprawy. Za nim kolejno Atos na smukłej, kasztanowatej arabskiej klaczy oraz Aramis na masywnym pociągowym mule. Hrabia de Guiche, także pieszo, dyskretnie starał się trzymać w pobliżu jezuity na wypadek, gdyby ten jednak poczuł się gorzej. Pochód zamykali Tariq prowadzący jak do tej pory na szczęście niesprawiającego kłopotów wielbłąda oraz, w roli tylnej straży, Grimaud na drugim mule. Przy każdym z siodeł znajdował się zakrzywiony kindżał. Nie mieli broni palnej, ale na widok tego skromnego uzbrojenia wszystkim — poza może jednym Atosem — i tak nieco poprawił się humor.

— A zatem, panowie — d’Artagnan odwrócił się i po raz ostatni zmierzył wzrokiem swój niewielki oddział — w drogę!

 

Chapter 18: Sidła

Chapter Text

Skończywszy poranny obchód pułapek, Raoul westchnął z rezygnacją i przyspieszył kroku. Nie spieszyło mu się do chwili, kiedy będzie zmuszony oznajmić Amélie, że znów będą się musieli posilić jedynie garścią owoców poziomkowca. W górach Atlas rosło więcej roślin, Raoul nie znał jednak żadnej z nich ani też nie widział, żeby spożywali je sami Kabylowie. Obawiając się więc zatrucia, pomimo protestów coraz bardziej głodnej i zmęczonej dziewczynki pozwalał na zrywanie jedynie tych drobnych owoców przypominających poziomki czy też truskawki, które widywał już wcześniej na południu Francji.

Spieszył się jednak, choć wiedział, że za moment przyjdzie mu rozczarować Amélie, nade wszystko bowiem nie lubił zostawiać jejbez opieki. Nie sądził, by byli ścigani. Od ich desperackiego skoku minęło już kilka dni, a nienapotkali dotąd żadnego śladu obecności Kabylów, nie licząc opuszczonego obozowiska w skalnej niecce. W każdej jednak chwili mogli się natknąć na inne podróżujące przez góry karawany, nie mówiąc już o dzikiej zwierzynie, dla której mała, bezbronna dziewczynka mogłaby stanowić łatwą zdobycz.

Kiedy wrócił do ich prowizorycznego obozu, Amélie nadal jeszcze spała. Nie mieli koców, przykrywali się więc naręczem zerwanych wieczorem gałęzi, spod których wyglądała teraz tylko jasna, potargana główka. Raoul się zawahał. Dziewczynka wyglądała tak spokojnie, że żal było mu wyrywać ją ze snu. Wędrowali jednak i tak przerażająco wolno, a Raoul był boleśnie świadom tego, jak często będą się zatrzymywali w ciągu dnia, by odpocząć. Z początku nie starał się spieszyć, chcąc pozwolić Amenzu i jego ludziom wyprzedzić ich na bezpieczną odległość. Teraz jednak Kabylowie zapewne docierali już do Algieru, dalsza zwłoka mogła za to ściągnąć na dwójkę uciekinierów nowe niebezpieczeństwa. Na czele ze śmiercią z głodu i wycieńczenia, która wydawała się coraz bardziej realna, jeśli wicehrabia szybko nie poprawi swoich umiejętności w zakresie kłusownictwa.

— Amélie — powiedział miękko, pochyliwszy się nad śpiącą dziewczynką.

— Co na śniadanie? — wymamrotała Amélie, nie otwierając oczu.

Raoul stłumił kolejne westchnienie.

— Owoce.

— To nie warto wstawać. — Dla podkreślenia swoich słów Amélie obróciła się na drugi bok.

Część przykrywających ją gałęzi zsunęła się na ziemię. Raoul podniósł jedną z nich i delikatnie połaskotał dziewczynkę po policzku.

— Mogło być gorzej. Moglibyśmy mieć kaszę — zażartował.

Amélie mimowolnie uśmiechnęła się lekko, ale nadal uparcie starała się udawać, że śpi.

Raoul odrzucił gałąź i podniósł się na nogi.

— Ja w każdym razie zamierzam za kwadrans ruszyć w dalszą drogę. Daj znać, jeśli zdecydujesz się do mnie przyłączyć.

Amélie uniosła powiekę.

— Zostawiłbyś mnie tutaj, panie Raoulu? — zapytała z wyrzutem.

Raoul miał nadzieję, że mała wiedziała, iż żartował, ale wolał dłużej się z nią nie droczyć.

— Nigdy bym cię nie zostawił, Amélie — zapewnił. — Ale naprawdę musimy niedługo ruszać.

— Niedługo to nie znaczy już, prawda?

— Powiedziałem już, że za kwadrans.

— Doskonale. Więc obudź mnie za kwadrans. Zjem w drodze — oznajmiła Amélie tonem, którego nie powstydziłaby się sama Księżna Pani.

Raoulowi zabrakło argumentów. Po raz kolejny sięgnął do wspomnień, zastanawiając się, czy i on w tym wieku bywał równie nieznośny. Wydawało mu się, że był raczej spokojnym i posłusznym dzieckiem, ale coraz częściej zaczynał mieć wątpliwości, czy gdzieś tam za jego plecami ojciec nie rwał czasem włosów z głowy, zastanawiając się, co z niego wyrośnie. Tak po prawdzie jednak nawet kiedy Amélie zachowywała się w sposób, który ktoś może uznałby za krnąbrny i nieprzystający dobrze urodzonej panience, Raoul nie mógł nie doceniać jej rezolutności. Ta mała była jak żywe srebro, a jej najmniejszy uśmiech wystarczał, by rozjaśnić spowijające go od tak wielu tygodni ciemności. Po raz pierwszy chyba potrafił choć trochę wyobrazić sobie, co miał na myśli hrabia de la Fère, gdy mawiał, że pojawienie się Raoula ocaliło mu życie. Amélie nie była rzecz jasna jego córką i Raoul nie pragnął niczego bardziej, niż zwrócić ją jej ojcu. Póki jednak znajdowała się pod jego opieką… Nie potrafił tego wytłumaczyć, ale w jakiś dziwny sposób jej obecność sprawiała, że odrobinę łatwiej było mu znieść wszelkie troski.

Trudno było powiedzieć, czy upłynął już kwadrans, żadne z nich bowiem nie miało zegarka, ale kiedy Raoul ponownie zbudził Amélie, dziewczynka już bez protestów wygramoliła się spod gałęzi. Pospiesznie przemyli twarze i przepłukali usta lodowatą wodą ze strumienia, a potem ruszyli w dalszą drogę.

— Panie Raoulu? — zagadnęła go Amélie, gdy zaspokoiła przynajmniej niewielką część głodu garścią owoców. — Jak daleko jeszcze mamy do Oranu?

— Nie wiem — przyznał Raoul szczerze.

Usiłował obliczać w myślach, ile lig już pokonali i ile mogło nadal dzielić ich od celu, miał jednak zbyt mało danych, by móc stwierdzić cokolwiek z choć cieniem pewności, wolał więc nie dzielić się swoimi teoriami z towarzyszką, która każde jego słowo wydawała się traktować jak prawdę objawioną.

— Może idziemy w złym kierunku? — Dziewczynka posłała mu badawcze spojrzenie.

Raoul potrząsnął głową.

— Wschód słońca przespałaś, ale zachód z pewnością pamiętasz. Oran znajduje się na zachodzie, póki więc idziemy tam, gdzie zachodzi słońce, idziemy w dobrym kierunku.

To było spore uproszczenie. Wiodąca przez góry stara droga meandrowała pomiędzy niezliczonymi naturalnymi przeszkodami, nieustannie zmieniając kierunek. Starali się unikać wędrówki bezpośrednio gościńcem w obawie, by nie natknąć się na innych podróżnych, nieraz przychodziło im więc torować sobie drogę przez porastające okolicę zarośla, do tej pory jednak uparcie się trzymali się szlaku w obawie, by całkiem nie zabłądzić na tym pustkowiu. Wszystko wskazywało jednak na to, że wkrótce będą musieli zrezygnować z niego i odbić na zachód, a być może nawet cofnąć się nieco bardziej na południe, tak by minąć Algier w bezpiecznej odległości. Minęli już dwie odnogi schodzące w doliny i Raoul podejrzewał, że któraś z nich mogła stanowić szlak wiodący bezpośrednio do tego miasta, którego za wszelką scenę starał się uniknąć. W obu przypadkach wybrał więc lewą odnogę, od wczoraj jednak i tak szlak zaczął coraz bardziej skręcać na północ. Niedługo będzie musiał podjąć decyzję, dziś jednak nadal jeszcze zamierzał trzymać się drogi, wznoszące się na zachód od niej skalne ściany nie zachęcały bowiem do zmiany kierunku. Zdecydował się zatem nie dzielić z dziewczynką swoimi obawami.

— Ale słońce może przelatywać nad górami, a my nie — wytknęła Amélie, po raz kolejny zaskakując go swoją domyślnością. — No i słońce nie musi jeść — dorzuciła z przekąsem.

— Może dzisiejszej nocy coś się złapie — spróbował ją pocieszyć Raoul, lecz bez większego przekonania.

Dotychczas zdołał schwytać tylko dzikiego królika i dwie pręgowane wiewiórki. Wszystkie te zdobycze wygłodnieli uciekinierzy pożarli w mgnieniu oka, nie czekając nawet, aż mięso do końca się dopiecze. Widywali czasem większą zwierzynę, górskie kozy, jelenie, ptaki, jednak Raoul nie był w stanie upolować ich jedynie przy pomocy noża i prymitywnych pułapek. Miał szczęście, że w ogóle posiadł choć tę odrobinę umiejętności, którymi zwykle posługiwali się pospolici kłusownicy, nie zaś panowie na włościach. Wszystko dzięki Grimaudowi. Stary sługa pozwalał czasami paniczowi towarzyszyć sobie w wędrówkach po lasach otaczających Bragelonne. Znajdowali tam zastawione przez miejscowych kłusowników pułapki, a Grimaud, niszcząc je z ponurą satysfakcją, pozwalał sobie od czasu do czasu na kpiący uśmiech mający wyrazić pogardę wobec ich jakości. To wystarczało, by wzbudzić zainteresowanie ciekawskiego jak wszyscy chłopcy w jego wieku Raoula, który w takich wypadkach ciągnął mrukliwego sługę za język tak długo, aż dowiedział się dokładnie, co działało, a co można było wykonać lepiej. Zdawał sobie rzecz jasna sprawę, że była to wiedza nieodpowiednia dla dobrze urodzonego kawalera. Ponieważ jednak nikomu nie działa się krzywda, w zasadzie robili nawet coś dobrego, a żaden z nich nie kwapił się donosić o szczegółach tych spacerów hrabiemu de la Fère, Raoul czuł się tylko odrobinę winny — nie dość, by poskromić ciekawość. Nigdy jednak nie przypuszczałby, że zdobyta tym sposobem wiedza może wiele lat później dosłownie uratować mu życie.

Spojrzał na wychudzoną twarz i zapadnięte oczy Amélie. Mógł tylko zgadywać, że sam wygląda równie źle. Na owocach poziomkowca nie pociągną zbyt długo. Może należało zaryzykować pozostanie w tym samym miejscu przez dzień lub dwa, nim przyjdzie im zagłębić się w jeszcze trudniejszy górski teren?

Dopiero po chwili dotarło do niego, że Amélie, zwykle tak wygadana, od dłuższej chwili milczy. Co więcej, tego dnia po raz pierwszy jego towarzyszka zrezygnowała nawet z nucenia pod nosem, czym dotąd chętnie uprzyjemniała sobie mozolny marsz.

— Amélie? — Oparł dłoń na ramieniu dziewczynki, zmuszając ją tym samym do zatrzymania. — Chcesz odpocząć?

— Po co? — odburknęła Amélie. — I tak nie mamy nic do jedzenia, możemy równie dobrze iść dalej.

— Musimy oszczędzać siły — przypomniał jej Raoul miękko.

— Jak miałeś dużo sił, też nie umiałeś polować — Amélie wyrwała mu się i zdecydowanym krokiem ruszyła przed siebie.

Raul dogonił ją pospiesznie.

— Trudno polować bez broni — wytknął, odrobinę urażony. — Wiesz przecież, że robię, co w mojej mocy — dodał łagodniej, zawstydzony, że pozwolił się sprowokować dziecku.

— Może nie trzeba było mnie zabierać od Amenzu. On przynajmniej przynosił mi migdały!

Mimo bolesnego ukłucia w sercu Raoul w porę powstrzymał się od riposty, świadom, że przez dziewczynkę przemawiały głód i zmęczenie. Jemu zresztą też coraz bardziej dawały się we znaki.

— Amélie — zaczął ponownie, zachodząc jej drogę. Potem ukucnął i lekko zacisnął dłonie na jej przedramionach, zmuszając ją, by na niego popatrzyła. — Pamiętasz, co ci obiecałem tam w celi?

Dziewczynka zacisnęła usta, ale było jasne, że rozumie, co miał na myśli, nawet jeśli nie chce powiedzieć tego na głos.

— Obiecałem ci, że zrobię wszystko, by zwrócić cię ojcu całą i zdrową. I przysięgam ci, Amélie, że nic się nie zmieniło. Uciekliśmy od Amenzu, bo miałem podstawy, by przypuszczać, że zamierza zrobić nam krzywdę. Zdobędę jedzenie. Znajdę drogę do Oranu. Proszę, zaufaj mi. — Zdał sobie sprawę, że brzmi jak desperat, i zamilkł.

Wzmianka o panu de Thiernay sprawiła, że mimowolnie pomyślał też o hrabim de la Fère. Tak bardzo przydałaby mu się teraz porada od ojca. A także jego spokój i opanowanie, rozwaga i doświadczenie, to wszystko, co pozwalało Atosowi wychodzić obronną ręką z wszelkich niebezpieczeństw i z niezachwianą godnością znosić wszelkie nieszczęścia.

Puścił Amélie i przetarł spoconą twarz wierzchem dłoni, ze złością nakazując sobie w myślach wziąć się w garść.

Dziewczynka chyba wyczuła nagłą zmianę w jego zachowaniu, bo nie dąsała się już ani nie próbowała uciekać, a tylko przysiadła na skale, podciągnęła pod brodę kolana i objęła je ramionami.

— Tęsknisz za ojcem, panie Raoulu? — zapytała nagle.

— Tak — odpowiedział zgodnie z prawdę. — Bardzo.

— To dlaczego opuściłeś Francję?

Nie spodziewał się tego pytania. Potrzebował chwili, by znaleźć odpowiedź, która nie byłaby kłamstwem, ale nie zdradzałaby też tej najgorszej prawdy.

— Bo czułem, że muszę. Tak było trzeba.

Dlaczego właściwie wyjechał? Bo Louise de la Vallière złamała mu serce? Bo rozwiały się jego ideały? Bo nie mógł znieść rozczarowania samym sobą? Tamten Raoul, który desperacko poszukiwał wytchnienia w śmierci, dziś wydał mu się dziwnie obcy. Nie pamiętał już nawet, kiedy ostatnio myślał o tym, co wydarzyło się na królewskim dworze. Wobec trosk, które obecnie go przytłaczały, tamte okazały się dziecinną igraszką.

— Papa też musiał. — Amélie poważnie pokiwała główką. — Bo mieliśmy długi. To znaczy, że papa był winny jednemu panu dużo pieniędzy. Więc jak mama umarła, to sprzedał dom i oddał te pieniądze i powiedział, że pojedzie na wojnę i przywiezie więcej. Pani de Mousseaux radziła mu nawet, żeby mnie oddał na wychowanie do klasztoru, ale powiedziałam, że jak to zrobi, to się rozchoruję i umrę jak mama, i papa chyba mi uwierzył, bo o klasztorze już więcej nie było mowy.

Amélie wspominała już dawniej o tym, jak jej ojciec ubłagał pana de la Guillotiere, by pozwolił mu zabrać ze sobą na statek ukochaną córkę, która była wszystkim, co pozostało mu po żonie. Informację o długach jednak Raoul usłyszał po raz pierwszy i mimowolnie przeszło mu przez myśl pytanie, czy długi te nie pochodziły czasem z hazardu i czy pan de Thiernay był rzeczywiście tak troskliwym ojcem, za jakiego uchodził w oczach wpatrzonej weń córki. Zaraz jednak się zreflektował. Nie miał żadnego prawa, by osądzać tego człowieka na podstawie wyssanych z palca domysłów. Amélie bez wątpienia kochała ojca, a Raoul nie miał żadnych powodów, by sądzić, że ten nie był godzien jej miłości. Zdarzało się przecież, że oficerowie zabierali na wojnę swoje rodziny, by nie cierpieć męki rozstania. Wyprawa na Djidjelli była wprawdzie daleką od typowej wojny, nic jednak nie wskazywało na to, by ulokowanej bezpiecznie na okręcie zaopatrzeniowym dziewczynce miało grozić aż tak ogromne niebezpieczeństwo. Gdyby tylko Amélie nie zakradła się niepostrzeżenie do zmierzającej na brzeg po wodę pitną szalupy, bo zamarzył jej się spacer po plaży… Gdyby jednak dziewczynka nie popełniła tego głupstwa, wicehrabia de Bragelonne byłby teraz najprawdopodobniej martwy. Nie pozostawało mu zatem nic innego, jak spłacić ten dług.

— A nie tęsknisz za matką? — zapytał, byle by tylko podtrzymać rozmowę. Dopiero po chwili dotarło do niego, jak bardzo nieprzemyślane było to pytanie.

Na jego szczęście Amélie była jednak w tej chwili zbyt skupiona na własnych wspomnieniach, by uświadomić sobie, że jej towarzysz nigdy nie wspominał o tej, która zrodziła jego.

— Chyba powinnam — stwierdziła po chwili namysłu. — Trochę tęsknię. Ale nie tak jak za papą. Widzisz, panie Raoulu, ona stałe była chora, mało więc ją widywałam.

Raoul skinął głową, jeszcze boleśniej świadom, jak niesprawiedliwe były jego wcześniejsze podejrzenia co do finansów pana de Thiernay.

— A panna Le…

— Lefevre. Była z nami zaledwie od Toulonu, bo panna Grenois stanowczo odmówiła zamorskiej podróży. A wcześniej jeszcze była panna Fontenois. Ją lubiłam najbardziej, ale wyszła za mąż. Ja nigdy nie wyjdę za mąż, wolę być guwernantką, one przynajmniej mogą odejść, jak coś im się nie spodoba. Masz jeszcze trochę tych owoców, panie Raoulu?

— Niestety. Ale zdaje się, że tam w dole widzę kolejnego poziomkowca. — Raoul zawahał się na moment. — Wiesz co, Amélie? — zdecydował wreszcie. — Rozbijemy tu obóz.

— Już? — Dziewczynka spojrzała w niebo tak, jak ją nauczył. — Przecież jest dopiero południe, prawda?

— Prawda. Ale należy nam się odpoczynek. Zbudujemy szałas, taki z prawdziwego zdarzenia, pomożesz mi? A potem zastawię porządne pułapki. Może też uda nam się skonstruować wędkę.

— I będziemy tu siedzieć, aż coś się złapie?

— Postaram się, żeby coś się złapało. — Mając więcej czasu, może zdołałby zbudować więcej pułapek i uczynić je bardziej skutecznymi? Skoro już zarządził dzień postoju, zamierzał przynajmniej dobrze go wykorzystać.

Tym razem los nareszcie się do nich uśmiechnął. Mając więcej czasu i energii, Raoul przyłożył się naprawdę do swoich pułapek i już następnego ranka znalazł w jednej z nich dziką owcę.

Siedzieli wokół ogniska, Amélie uważnie dzieliła zerwane przez siebie owoce poziomkowca na dwie równe sterty, a Raoul pracowicie ćwiartował zdobycz.

— Gdzie się tego nauczyłeś, panie? — zapytała w pewnej chwili.

Raoul ze zdziwieniem zerknął na zakrwawiony nóż w swojej dłoni i wzruszył ramionami.

— Nie sprawiania mięsa, to każda kucharka potrafi — doprecyzowała dziewczynka bezlitośnie. — Ale zastawiania pułapek. I rozpalania ognia bez krzesiwa.

— Grimaud mnie nauczył. — Raoul uśmiechnął się lekko do swoich wspomnień.

— Grimaud?

— Służący mego ojca. Często towarzyszyłem mu jako mały chłopiec… Właściwie to wprost nie mógł się ode mnie opędzić. Chyba po prostu liczył, biedaczysko, że jeśli odpowie na moje pytania, zostawię go spokoju. — Roześmiał się cicho. — Ojciec żartował, że on latami uczył Grimauda milczenia, a ja potrzebowałem zaledwie paru miesięcy, żeby na nowo nauczyć go mówić.

— Ale dlaczego?

— Widzisz, mój ojciec nie bardzo był skory do opowiadania o swoich żołnierskich przygodach, a ja bardzo chciałem wiedzieć więcej.

— Miałam na myśli, dlaczego twój ojciec chciał oduczyć go mówić.

Raoul wzruszył lekko ramionami.

— Może dlatego, że nie lubił zbędnej paplaniny. A może po prostu chciał, żeby dawne historie pozostały ich wspólną tajemnicą...

— To musiały być ciekawe historie — zauważyła Amélie z rozbawieniem.

— O, bez wątpienia — zaśmiał się Raoul, przypominając sobie te mniej dramatyczne, a zdecydowanie interesujące opowieści, jakimi raczyli go tak chętnie panowie du Vallon i d’Artagnan.

— Opowiesz mi jakąś, panie Raoulu? — Dziewczynka uśmiechnęła się przymilnie.

— Dlaczego nie? — Raoul zastanowił się przez chwilę, aż wreszcie wybrał swoją ulubioną: historię bastionu świętego Gerwazego i rozpoczął opowieść.

 

Chapter 19: Polowanie

Chapter Text

Karawana z mozołem pięła się wąską górską drogą w kierunku przełęczy. Hrabia de Guiche ukradkiem uniósł skraj turbana i otarł pot z czoła. Właściwie powinien był jechać konno, celowo jednak przegapił kolejkę, aby przeznaczony dla niego wierzchowiec przypadł znów hrabiemu de la Fère. Podejrzewał, że pan d’Artagnan i ksiądz d’Herblay bez trudu przejrzeli jego zamiary, nie protestowali jednak. Fakt, że trzeci z dawnych muszkieterów nawet nie zwrócił na tę zmianę kolejności uwagi, zapewne zaniepokoił ich jeszcze bardziej niż de Guiche’a.

Ojciec Raoula coraz mniej zwracał uwagę na to, co działo się wokół niego. Jadł niewiele, sypiał jeszcze mniej i choć nie byli w drodze nawet tygodnia, już dało się dostrzec, że zaczyna opadać z sił. Nie skarżył się jednak — właściwie niemal wcale się nie odzywał. Pogrążony w żałobie, z rozpaczliwym uporem parł naprzód, zdeterminowany, by ten jeden ostatni raz ujrzeć syna, nieważne, jaką cenę przyjdzie mu za to zapłacić. Dotąd de Guiche sądził, że ich celem jest sprowadzić szczątki Raoula do Francji, by pochować go godnie u boku przodków. Obecnie coraz częściej nawiedzała go obawa, że zamiast zabrać stąd syna, przyjdzie im pogrzebać ojca u jego boku na tym niewdzięcznym, dzikim pustkowiu.

Coś trąciło go w plecy, wyrywając go na moment z ponurych rozmyślań. De Guiche nie musiał się nawet odwracać, machnął tylko ręką na pamięć i zgodnie ze swoim przypuszczeniem natrafił na miękkie chrapy.

— Wiedziałem, że masz powodzenie na starym lądzie, drogi hrabio, ale nie sądziłem, że wywrzesz takie wrażenie także na tutejszych damach — zawołał kpiąco jadący obok d’Artagnan.

Nie dało się ukryć, że od opuszczenia Algieru były kapitan muszkieterów był znów w swoim żywiole. De Guiche nie sądził, by chodziło jedynie o przekazane mu przez hrabiego de la Fère dowództwo. Po tygodniach spędzonych w mieście, w którym byli nieproszonymi gośćmi i musieli stale mieć się na baczności, by nie złamać zasad, których nawet do końca nie pojmowali, wszyscy odetchnęli z ulgą, gdy nareszcie znaleźli się na otwartej przestrzeni, z dala od jeśli nie podejrzliwych, to przynajmniej nieco zbyt ciekawskich spojrzeń tubylców. Pan d’Artagnan zresztą zawsze zdawał się hrabiemu człowiekiem, który najbardziej lubił polegać na sobie. Z pewnością musiało mu więc ulżyć, że nie jest już zależny od tajemniczych konszachtów księdza d’Herblay, które i w hrabim de Guiche wywoływały od czasu do czasu pewien niepokój. Nie wątpił w lojalność jezuity wobec przyjaciół, ale im dłużej z nim przebywał, tym bardziej był przekonany, że ten z pozoru spokojny, łagodny i delikatny człowiek skrywał potężne i prawdopodobnie niebezpieczne sekrety. Dzięki tym sekretom dotarli tak daleko, de Guiche nie zamierzał więc zaglądać darowanemu koniowi w zęby, zanotował jednak głęboko w pamięci, by nigdy nie zrobić sobie wroga z tego cichego zakonnika.

— Tylko na jednej, panie kapitanie, tylko na jednej — roześmiał się i poklepał po łbie wielbłądzicę, która z jakiegoś powodu upodobała go sobie do regularnych zaczepek.

— Nie liczy się ilość, liczy się jakość — wtrącił sentencjonalnie ksiądz d’Herblay, dysząc przy tym ciężko, bo tym razem to jemu, ozdrowiałemu już po ostatnim, lekkim na szczęście ataku podagry, przyszło wspinać się pod górę na własnych nogach.

De Guiche uśmiechnął się lekko. Wiedział, że te przyjacielskie kąśliwościobliczone były nie tyle na niego, ile na hrabiego de la Fère. Przyjmował je jednak chętnie nie tylko ze względu na Atosa, ale także dlatego, że sprawiała mu dziwną przyjemność świadomość, że ci ludzie, których tak podziwiał, uznawali go za dość godnego swej sympatii, by raczyć go dobrodusznymi docinkami. Zaraz jednak obejrzał się na jadącego w milczeniu za nimihrabiego de la Fère, który nawet nie zwrócił uwagi na wesołość towarzyszy, i na powrót zmarkotniał.

Żałość brała go już na myśl o biednym Raoulu. Widok stanu, w jakim znajdował się jego ojciec, do reszty rozdzierała mu serce. Wiedział jednak, że nikt ani nic nie zdoła w tej chwili ulżyć Atosowi w cierpieniu, a jeśli ktokolwiek mógł powstrzymać go przed ostatecznym poddaniem się rozpaczy, to chyba tylko jego dwaj dawni towarzysze broni, a nie on, zaledwie druh jego zmarłego syna. Trzymał się więc z boku i starał się wykonywać te obowiązki, których nie mogli spełnić Grimaud i Tariq, tak by panowie d’Artagnan i d’Herblay mogli w pełni skupić się na przyjacielu.

Dwaj byli muszkieterowie zresztą robili, co w ich mocy. Dostrzegłszy, że hrabia de la Fère znów nie wydaje się ani trochę zainteresowany kolacją, d’Artagnan usiadł pomiędzy przyjaciółmi, skrzywił się teatralnie i zagadnął księdza d’Herblay:

Diable, ależ ostra ta kasza, jak możesz ją tak spokojnie jeść, Aramisie?

Zapytany posłał towarzyszowi łagodny uśmiech, równie szczery jak grymas Gaskończyka.

— Mylisz się, mój drogi, moim zdaniem jest wprost przeciwnie, hultaj Tariq znowu nie doprawił posiłku, jak należy.

— Nie znasz się, bo jak miałbyś się znać, kiedyś pół życia spędził w klasztorze, gdzie karmią bez wątpienia źle.

— Ta opinia dowodzi, żeś nigdy nie był w porządnym klasztorze, d’Artagnanie. A kaszy zdecydowanie czegoś brakuje.

— Atosie, musisz rozsądzić spór. Skosztuj choć łyżkę i powiedz, czy nie jest za ostra?

— Za mdła raczej.

De Guiche z zaciekawieniem spojrzał na hrabiego de la Fère, nie dowierzając, by ten mógł się nabrać na fortel równie grubymi nićmi szyty. Może zresztą nie chodziło o to, by podstępem nakłonić go do jedzenia, a jedynie by postawić go wobec prośby, której, w przeciwieństwie do wprost wyrażanego niepokoju, trudno będzie odmówić?

Hrabia de la Fère uśmiechnął się blado w odpowiedzi.

— Wybaczcie, kochani — odparł łagodnie — ale jadłem już wcześniej i więcej nie dam rady.

To powiedziawszy, podniósł się powoli i odszedł w stronę szumiącej w ciemności rzeki — tej samej, wzdłuż której brzegów już drugi dzień prowadził ich Tariq i w której, wedle słów Kabyla, żywot zakończył wicehrabia de Bragelonne.

— Wcześniej, czyli rano — mruknął ponuro d’Artagnan.

De Guiche z niepokojem spojrzał na ledwie już majaczącą w mroku sylwetkę Atosa.

— Może ktoś powinien za nim pójść? — zasugerował z wahaniem.

Spojrzenia towarzyszy podążyły za jego wzrokiem, żaden z nich jednak nie ruszył się z miejsca.

— Nie pomożemy mu, a jedynie sprawimy, że będzie czuł się winny naszego zmartwienia — odezwał się wreszcie cicho d’Artagnan.

Hrabia de Guiche otworzył usta, nie znalazł jednak odpowiedzi i wreszcie z rezygnacją zamknął je z powrotem. Bezradny i pełen nagłej złości wobec niesprawiedliwości losu, który krzywdzi ludzi szlachetnych, sprzyja zaś podłym, wstał od ognia i ruszył w przeciwnym niż Atos kierunku. Nie miał celu, chciał jedynie rozchodzić wzburzenie z dala od przenikliwych spojrzeń towarzyszy. Mimowolnie skierował kroki w stronę miejsca, gdzie spętane na noc zwierzęta pasły się na rachitycznych kępkach trawy. Czujna arabska klacz natychmiast uniosła łeb i zastrzygła uszami, gdy się zbliżył, muły natomiast zupełnie nie zareagowały na jego obecność. Ich spokój podziałał korzystnie na nerwy hrabiego. Odetchnął kilkakrotnie zaskakująco chłodnym nocnym powietrzem, poklepał najbliższego wierzchowca po szyi, po czym zaczął rozglądać się za wielbłądzicą. Znalazł ją dopiero po chwili, leżącą na ziemi tak, że w nikłym świetle księżyca w pierwszej chwili wyglądała jak jeszcze jeden głaz. Nieopodal niej dostrzegł natomiast z zaskoczeniem jeszcze jedną, ludzką tym razem sylwetkę. Wszyscy dla niepoznaki mieli na siebie tubylczą odzież, lecz jako że Tariq siedział nadal po drugiej stronie ogniska, mieszając w kociołku z kaszą, zostawał zatem tylko jeden podejrzany.

— Nie potrzebujesz czasem światła?

Grimaud podniósł głowę znad sakwy, w której przed chwilą szukał czegoś po omacku. W ciemności błysnęły białka oczu i de Guiche spróbował sobie wyobrazić wyraz twarzy starego sługi. Grimaud chyba obawiał się konfrontacji ze swoim panem, bo rozpoznawszy głos de Guiche’a, jakby odetchnął z ulgą.

Hrabia, który wbrew swoim słowom sam nie zabrał niczego, czym mógłby sobie przyświecić, ostrożnie podszedł bliżej i zmarszczył brwi, usiłując dojrzeć, co znajdowało się w ręku służącego. Zwykle małomówny Grimaud tym razem postanowił jednak wytłumaczyć się, nie czekając na wezwanie.

— Wnyki robię, panie hrabio — mruknął i, najwyraźniej znalazłszy to, czego szukał, z ponurą determinacją powrócił do przerwanej pracy. — Tylko sznurka szkoda ciąć, bo mało, to pożyczyłem trochę końskiego włosia.

— Pożyczyłeś? — De Guiche uśmiechnął się lekko. — Hrabia de la Fère, jak rozumiem, nie wie, że ma giermka-kłusownika?

— Zaraz tam kłusownika — obruszył się Grimaud. — Toż tu niczyje.

— Wiem, wiem — uspokoił go de Guiche. — Prawdę mówiąc, twojemu panu przydałoby się zjeść coś lepszego od tej kaszy, którą raczy nas Tariq.

— Ano.

W tym jednym słowie starego sługi kryło się tak wiele troski i niepokoju, że de Guiche’a aż coś ścisnęło za serce.

— Kiedy będziesz sprawdzał te pułapki, rano?

— Rano, panie hrabio. Przed świtem.

— Obudź mnie, tylko po cichu. Pójdę z tobą.

— Mmm!

Grimaud, swoim zwyczajem, zdziwienie lub też może niezadowolenie wyraził jedynie pomrukiem. De Guiche podejrzewał, że gdyby wokół było choć nieco mniej ciemno, stary sługa najchętniej odpowiadałby mu w ogóle na migi.

— Nie będę wchodził ci w drogę — uspokoił na wszelki wypadek. — Wezmę strzelbę i też spróbuję coś upolować.

Podróżnicy starali się w miarę możliwości uzupełniać zapasy, polując na napotykaną na szlaku zwierzynę, jednak żaden z nich nie był wytrawnym myśliwym. Spiesząc naprzód przez nieznany, egzotyczny i coraz bardziej górski kraj, nie grzeszyli skutecznością i częściej, niżby chcieli, musieli polegać na zabranych naprędce z Algieru zapasach oraz Tariqu i jego znajomości tutejszych roślin jadalnych. Choć w innych okolicznościach psioczyliby głośno na tę dietę, w obecnej sytuacji żaden z nich nie ośmielił się uskarżyć nawet jednym słówkiem, szczególnie gdy w pobliżu znajdował się hrabia de la Fère.

— Owcę? — zasugerował Grimaud po chwili wahania.

— Być może. Zobaczymy, co mi wejdzie pod lufę. — De Guiche nie łudził się co do swoich umiejętności tropienia zwierzyny po górskich bezdrożach. Podobnie jak jego towarzysze, przywykł wszak do zupełnie innego polowania, z psami, nagonką, stanowiącego raczej rozrywkę niż sposób na zdobycie pożywienia.

— Pan hrabia lubi baraninę. — W głosie starego sługi zabrzmiała niewypowiedziana prośba.

De Guiche nie odpowiedział. Zacisnął tylko zęby i poprzysiągł sobie, że będzie się uganiał za przeklętymi dzikimi górskimi owcami tak długo, aż przyniesie jedną z nich do obozu.

Gdy następnego ranka poczuł na swoim ramieniu delikatny dotyk, wokół było jeszcze zupełnie ciemno i de Guiche w pierwszym odruchu chciał chwycić za spoczywającą u jego wezgłowia broń.

— Ćśśś — szepnął mu do ucha znajomy głos.— Świta.

Hrabia mocno powątpiewał w to ostatnie słowo, pamiętny jednak na wieczorne postanowienie, najciszej, jak umiał, naciągnął buty i wierzchnie okrycie, po omacku zabrał strzelbę, kule oraz proch i podniósł się na nogi. Grimaud, który chyba tylko jakimś szóstym zmysłem wiedział, którędy iść, bezceremonialnie złapał go za rękaw i powiódł w sobie tylko znanym kierunku.

Idąc za służącym i uważając, by o nic się nie potknąć, de Guiche zaczynał już kwestionować swój wczorajszy pomysł. Gdy jednak wspięli się nieco powyżej obozowiska, dostrzegli na horyzoncie jaśniejszy pas, który bez wątpienia zwiastował nadejście świtu. Wkrótce już dało się bez trudu rozróżnić poszczególne elementy otoczenia. Grimaud zabrał się do sprawdzania swoich sideł, hrabia ruszył zaś w górę rzeki, gdzie, jak przypuszczał, najłatwiej było spotkać spragnione po nocy zwierzęta.

Teren wznosił się coraz stromiej i de Guiche musiał odbić w głąb porastających brzeg zarośli. Szum wody był coraz lepiej słyszalny, dochodził jednak gdzieś z dołu i hrabia zaczął się zastanawiać, czy wybrał dobry kierunek. Zawróciwszy jednak, musiałby znów minąć obóz, w którym jego towarzysze prawdopodobnie budzili się już ze snu, szedł więc dalej, pochylając się coraz niżej w nadziei, że wypatrzy na twardym podłożu jakiekolwiek ślady. Starał się robić jak najmniej hałasu i uważnie nasłuchiwać dochodzących z zarośli odgłosów. Po przeszło pół godziny takiego marszu pod górę dyszał już ciężko i coraz częściej potykał się o nierówności. Wreszcie musiał się zatrzymać, dotarło do niego bowiem, że jeśli w pobliżu znajdowała się jakaś zwierzyna, to zapewne dawno już ją spłoszył, robiąc tyle hałasu.

Po krótkim odpoczynku skręcił z powrotem w stronę rzeki. Zgodnie z jego przypuszczeniem nie sposób było tu nawet zbliżyć się bezpośrednio do brzegu — spienione wody spadały z majaczącego w oddali wodospadu i spływały w dół skalistego kanionu, on zaś mógł jedynie podziwiać je z góry. Westchnął z rezygnacją, coraz bardziej przekonany, że nie znajdzie tu zwierzyny, która bez wątpienia znała dogodniejsze ścieżki. Skoro jednak wszedł już tak wysoko, postanowił wspiąć się na najwyższy punkt skalnego urwiska w nadziei, że pozwoli mu to przynajmniej rozejrzeć się po okolicy.

Już po paru minutach natrafił na coś na kształt wąskiej dróżki pomiędzy zaroślami. Nie sądził, by wydeptały ją ludzkie stopy. Czyżby dało się tędy dostać powyżej wodospadu, gdzie brzeg powinien znów stać się dostępniejszy? Przyspieszył kroku. Wpatrzony w ten nowy cel, przestał patrzeć tak uważnie pod nogi. I może dlatego omal nie potknął się o trupa.

Zaskoczony, odskoczył gwałtownie, poślizgnął się na skale i boleśnie stłukł kolano. Rozcierając je, wciąż nie mógł oderwać wzroku od tego upiornego widoku. Serce nadal biło mu w piersi jak oszalałe, nawet kiedy do hrabiego dotarło wreszcie, że ten, na którego patrzy, z pewnością nie był Raoulem de Bragelonne.

Zwłoki, choć nie leżały tu raczej długo,były w złym stanie, do czego wyraźnie przyczynili się miejscowi drapieżcy. Mimo to de Guiche ze dziwieniem dostrzegł, że zmarły, choć odziany w luźną szatę powszechną wśród miejscowych, wyglądał na Europejczyka. Jego twarzy nie dało się wprawdzie rozpoznać, ale jasne, rudawe kędziory porastające jego głowę, nieco tylko ciemniejsza broda i jedno wciąż ocalałe błękitne oko nie były widokiem często spotykanym wśród Berberów. De Guiche zmarszczył brwi. Kim mógł być ten mężczyzna? Misjonarzem? Podróżnikiem? Zbiegłym niewolnikiem? Nadal nieźle zachowana odzież zmarłego była zbyt porządna jak na niewolnika, ale zarazem zbyt skromna jak na kupca.

Kimkolwiek był ten człowiek, stwierdził de Guiche po chwili wahania, nie zasługiwał na to, by jego kości bielały na afrykańskim słońcu, ogryzane przez dzikie zwierzęta. Być może nigdy nie zdołają oddać tej samej przysługi Raulowi, ale przynajmniej temu biedakowi mogli zapewnić godny pochówek.

Zapamiętawszy dobrze miejsce znalezienia zwłok, hrabia ruszył pospiesznie w stronę obozu. Przez całą drogę bił się z myślami. Czy powinien powiedzieć o swoim znalezisku wszystkim, łącznie z ojcem Raoula, na którym informacja ta wywrze bez wątpienia jeszcze straszniejsze niż na pozostałych wrażenie? Mógłby odciągnąć na bok Grimauda i Tariqa, by zlecić im zajęcie się ciałem po cichu. Wtedy jednak pozbawiłby zmarłego nieszczęśnika prawdziwie chrześcijańskiego pochówku, co stanowiłoby bez wątpienia poważny grzech zaniedbania, zważywszy na fakt, że wśród jego towarzyszy znajdował się duchowny.

Ostateczną decyzję ułatwił mu d’Artagnan, który, gdy tylko de Guiche wszedł do obozu, przywitał go słowami:

— Co z tobą, hrabio? Wyglądasz, jakbyś ujrzał ducha.

De Guiche uśmiechał się krzywo na to porównanie, wcale nie tak dalekie od prawdy, a potem pokrótce streścił towarzyszom swoją poranną przygodę.

— Chrześcijański obowiązek nakazuje nam pochować tego nieszczęśnika — zadecydował hrabia de la Fère.

— Zdaje się, że musimy — zgodził się d’Artagnan z westchnieniem. — Ale nie widzę potrzeby, żebyśmy wszyscy się uganiali po wertepach. Hrabio, weź służących, jakiś koc i przynieście tu to, co zostało z tego biedaka. A my w tym czasie zgromadzimy trochę kamieni, to chyba prostsze niż kopanie w tym skalistym podłożu.

— A właśnie, gdzież to się podziewa Grimaud? — Hrabia de la Fère najwyraźniej dopiero przypomniał sobie o służącym, co samo w sobie także było zdaniem de Guiche’e dosyć niepokojące, zważywszy na fakt, że Bretończyk zwykle chodził za swoim panem niczym cień. — Czy nie poszedł z tobą, hrabio?

— Rozdzieliliśmy się — odparł de Guiche wymijająco, nie chcąc zdradzać sekretu swojego wspólnika.

— O, właśnie nadchodzi! — oznajmił ksiądz d’Herblay, a w jego głosie zabrzmiała radość tak szczera, że de Guiche odwrócił się ze zdziwieniem.

Stary sługa rzeczywiście zbliżał się do obozu, a krok jego był ciężki i powolny, bowiem na ramionach Grimaud dźwigał zabitą dziką owcę. De Guiche mimowolnie wyszczerzył zęby i ukradkiem zerknął na hrabiego de la Fère.

— Niech Grimaud zajmie się obiadem. Poradzimy sobie z Tariqiem we dwóch — zadecydował.

Znając już drogę, znacznie szybciej dotarł do urwiska nad wodospadem. Odnalazłszy zwłoki, odwrócił się do idącego jego śladem Kabyla i dostrzegł, że ten wpatruje się w nie szeroko otwartymi oczami.

— Nie martw się, martwi nie gryzą — mruknął ironicznie, przekonany, że były niewolnik nigdy dotąd nie widział podobnie okropnego widoku.

Tariq potrząsnął głową i począł energicznie gestykulować. De Guiche obserwował go przez krótką chwilę, a potem wzruszył ramionami. Nic nie rozumiał i nie miał nastroju na berberyjskie pantomimy. Poirytowany, bez słowa odebrał od Kabyla koc i sam zabrał się do zawijania weń zwłok.

Tariq zreflektował się zaraz i przyłączył się do pracy. Choć nadal wyglądał na wstrząśniętego, nie wydawał się przy tym ani trochę brzydzić tym zajęciem, co wydało się hrabiemu nieco dziwne. Koniec końców de Guiche marzył jednak teraz przede wszystkim o tym, by uporać się z nieprzyjemnym obowiązkiem i co prędzej skosztować potrawki z owcy, szybko więc puścił zachowanie Tariqa w niepamięć. Przypomniał sobie o nim dopiero z powrotem w obozie, kiedy Kabyl, wykonawszy swoje zadanie, skierował kroki do Grimauda i znów rozpoczął gestykulację.

Dwaj służący już pierwszego dnia podróży znaleźli wspólny język i w jakiś kompletnie niezrozumiały dla hrabiego sposób potrafili porozumiewać się niezwykle skutecznie przy pomocy samych tylko gestów. Nikogo nie zdziwiła więc ta niema rozmowa. Dopiero wzburzenie zwykle bardzo opanowanego Bretończyka wzbudziło zainteresowanie towarzyszy. De Guiche i d’Artagnan wymienili zaskoczone spojrzenia.

— Grimaud? — Tym jednym słowem hrabia de la Fère wezwał swego sługę do wyjaśnień.

— On znał tego człowieka, panie hrabio — wyjaśnił Grimaud, dziwnie blady. — On mówi, że ten człowiek był z paniczem Raoulem.

Wszyscy czterej zamarli na te słowa.

— Zapytaj go, jak zginał ten nieszczęśnik — polecił cicho ksiądz d’Herblay.

Grimaud spełnił polecenie i Tariq podjął pantomimę, która tym razem była zrozumiała dla wszystkich. Mężczyzna, którego zwłoki znalazł de Guiche, miał jakiś związek z ucieczką Raoula i w odwecie za nią został skatowany na śmierć. De Guiche nerwowo przełknął ślinę, zastanawiając się, w rękach jakiego człowieka znalazł się jego przyjaciel. Teraz jeszcze łatwiej było zrozumieć, dlaczego wicehrabia de Bragelonne wybrał skok z urwiska… Czy nie było to przypadkiem to samo urwisko? Uświadomiwszy sobie tę możliwość, de Guiche zbladł jeszcze bardziej. Czy to możliwe, że stanął tego ranka w tym samym miejscu, z którego jego najbliższy przyjaciel rzucił się w objęcia śmierci? Drżąc z poruszenia, rozejrzał się ukradkiem po towarzyszach i coś w ich twarzach powiedziało mu, że im także przyszła już do głowy ta sama myśl.

Chapter 20: Ojcowie i synowie

Chapter Text

Pogrzeb nie trwał długo. Aramis, acz niechętnie, spełnił swoją posługę. Modlitwy nad zmarłym wypowiadał jednak raczej machinalnie niż z głębi serca, myśląc już o tym, że prawdopodobnie po zakończeniu ceremonii Atos będzie chciał osobiście wspiąć się nad opisywany przez hrabiego de Guiche wodospad. Czy u jego stóp znajdą doczesne szczątki tego, którego szukali?

Pogrzeby, z całą ich przygnębiającą atmosferą i szeregiem ponurych spojrzeń utkwionych w celebransie tak, jak gdyby to on był wszystkiemu winien, były jednym z najmniej przyjemnych aspektów jego posługi — a nawet i tych znacznie mniej niemiłych Aramis z premedytacją unikał, jeśli tylko mógł się od nich wykręcić. Nie zastanawiał się dotąd nad tym, co będzie, kiedy znajdą wreszcie ciało nieszczęsnego Raoula. Za ten etap wyprawy odpowiadał zresztą d’Artagnan i, choć nie bez ukłucia zazdrości, Aramis szybko pogodził się z tą decyzją Atosa. Stary przyjaciel bez wątpienia był świadom, że zdolności dawnego biskupa Vannes leżały gdzie indziej. Którą drogę obrać, by bezpiecznie dotrzeć z powrotem do Europy, gdzie znaleźć sojuszników i środki, w jakim mieście najłatwiej trafić na przyjazny statek — to były problemy, które zaprzątały księdza d’Herblay, który znacznie bardziej czuł się generałem niż jezuitą. Dziś, wypowiadając słowa modlitwy nad grobem nieznajomego, po raz pierwszy uświadomił sobie, że już wkrótce może mu przyjść odprawić tę samą ceremonię nad trumnami ludzi, których znał i którzy byli mu bliżsi, niż byłby gotów przyznać. Nie było mu dane pochować Portosa. Może to zresztą i lepiej... Nakazał rzecz jasna odprawienie serii mszy za duszę przyjaciela, na żadnej z nich nie zjawił się jednak osobiście. Dlaczego? Odpowiedź na to pytanie znalazłby być może na dnie swojego serca, było to jednak miejsce, do którego zaglądał nader rzadko.

Uczyniwszy znak krzyża, odwrócił się na pięcie i odmaszerował, nie zaszczyciwszy świeżego grobu ani jednym spojrzeniem. Machinalnie zerknął tylko przez ramię na Atosa, pogrążonego w rozmowie z d’Artagnanem. Coś w wyrazie twarzy przyjaciół powiedziały mu, że nie powinien wtrącać się do rozmowy. Raz jeszcze zdusił więc ukłucie zazdrości, świadom, że choć tych dwóch zawsze łączyła szczególna więź, nie oznaczało to bynajmniej, że Atos kochał go mniej niż Gaskończyka. Z dwóch pozostałych przy życiu przyjaciół to zresztą d’Artagnan potrafił prawdopodobnie ocenić go zdecydowanie trafniej. Atos miał tę słabość, że zawsze starał się widzieć w każdym z nich to, co najlepsze, Aramis zaś nigdy nie mógł się zdobyć na wyprowadzenie go z błędu.

Udając, że nie zwraca uwagi na pozostałych, podszedł do Grimauda, który mieszał właśnie w kociołku z potrawką. Zapach unoszący się wokół był niemalże obezwładniający.

— No, no, nie miałem cię za takiego wykwintnego kucharza — zagadnął.

Nie liczył na rozmowę z mrukliwym sługą Atosa, potrzebował jednak uciec przed tym niespodziewanym napadem melancholii, nim zacznie ona wpływać na jego trzeźwy osąd sytuacji.

— E tam. — Grimaud machnął ręką i wyjął zza pazuchy niewielką butelkę. — Ot i sekret. — Skrzywił się w uśmiechu i wyciągnął napitek w stronę jezuity.

Ten odkorkował butelczynę, wciągnął w nozdrza głęboki, ziemisty, lekko owocowy zapach i uniósł brwi. Wino? Czerwone? Z Anjou? No tak, ulubione wino Atosa. Nie pamiętał już, kiedy ostatnio je pił.

— Jestem coraz bardziej ciekaw tej twojej potrawki. — Roześmiał się cicho i pospiesznie zwrócił buteleczkę Grimaudowi.

Zaraz na powrót spoważniał, przypomniawszy sobie, dla kogo wierny sługa dokładał tych starań. Raoulowi nie mogli już pomóc, należało jednak zadbać, by Atos, zdjęty rozpaczą, nie podzielił losu syna. Zapominając tak o potrawce, jak i o bezużytecznych sentymentach, Aramis skierował kroki w stronę przyjaciół, a hrabia de Guiche, dotąd z szacunkiem trzymający się z boku, poszedł za jego przykładem.

Nie potrzebowali wiele czasu na ustalenie dalszych planów. Z pomocą Grimauda, jak zwykle zaskakująco sprawnie tłumaczącego język gestów Tariqa, upewnili się, że miejsce, skąd Raoul rzucił się w odmęty, znajdowało się nieopodal zarośli, gdzie de Guiche znalazł zwłoki tajemniczego Europejczyka, który, jeśli dobrze zrozumieli, nosił nazwisko O’Rourke. Było zatem jasne, że dalsza podróż w górę rzeki mijała się z celem. Musieli znaleźć dogodne zejście w dół kanionu i dobrze przeszukać jego dno, a jeśli to zawiedzie, cofnąć się, jeszcze raz bacznie przepatrując oba brzegi. Należało też liczyć się z tym, że wartki nurt zaniósł ciało Raoula aż do morza — lub też że nie wypłynęło wcale. Aramis był tego świadom, nawet on nie miał jednak serca, by wysuwać podobną uwagę w tym właśnie momencie.

Wspinaczka zajęła im krócej, niż zakładali. Atos, naglony targającymi nim uczuciami, szedł na czele pochodu, tak szybko, że de Guiche musiał od czasu do czasu chronić go przed poślizgnięciem się na kamieniu czy potknięciem o korzeń. Pozostali, chcąc nie chcąc, starali się za nim nadążyć, stanęli więc nad wodospadem stosunkowo szybko, choć wszyscy bez wyjątku zdyszani i mokrzy od potu. Wstępny rekonesans nie dał im jednak żadnych odpowiedzi, nie znaleźli też dotąd bezpiecznej drogi na dół, z góry zaś niewiele dało się zobaczyć. Było już po południu, d’Artagnan, zapewne w trosce o Atosa, zarządził więc powrót do obozu, by posilić się nieco i zebrać siły, a dopiero następnego ranka na dobre rozpocząć poszukiwania.

Droga w dół, choć łatwiejsza, paradoksalnie wydawała się nie mieć końca. Szli powoli, wszyscy byli bowiem już mocno zmęczeni wspinaczką w pełnym słońcu. Do czego zresztą mieli się spieszyć? Potrawka Grimauda mogła stanowić niemałą pokusę dla pozostałych członków ekspedycji, Atos jednak pewnie już o niej nie pamiętał, nikt zaś nie śmiał poganiać go w takiej chwili.

— Nasz przyjaciel długo tak nie pociągnie — Aramis zagadnął cicho d’Artagnana, upewniwszy się, że idący na przedzie towarzysze ich nie słyszą.

— I ja się tego obawiam — odpowiedział Gaskończyk i przygryzł wąsy. Czynność ta wyraźnie sprawiała mu przyjemność, uśmiechnął się bowiem nieznacznie i ukradkiem przygładził dłonią powoli odrastający już zarost. Gdy tylko opuścili Algier i zrzucili z siebie mnisie habity, zgodnie zaprzestali golenia, aby tym sposobem choć trochę upodobnić się do tubylców. Aramis wciąż nie mógł przyzwyczaić się do porastającego podbródek szorstkiego włosia, d’Artagnanowi tarmoszenie dłuższego co dzień zarostu wydawało się natomiast sprawiać jakąś dziwną przyjemność.

— I co zamierzasz z tym zrobić? — Aramis oderwał wreszcie wzrok od dłoni przyjaciela i powrócił do przerwanej na moment rozmowy.

— Ja? — D’Artagnan uniósł brwi, ale jezuita znał go zbyt dobrze, by nabrać się na podobne niewinne spojrzenia.

— Przypominam sobie pewną obietnicę, którą na nim wymogłeś.

Gaskończyk westchnął smutno.

— I ja o niej pamiętam, Aramisie. Ale nie mam serca jej egzekwować, jeszcze nie.

Aramis z namysłem pokiwał głową.

— Masz rację — odparł wreszcie. — Jest nadzieja, że znajdziemy ciało Raoula, teraz kiedy wiemy już, gdzie szukać. Tylko to chyba mogłoby jeszcze przynieść Atosowi choć cień ukojenia. Ale jeśli poszukiwania znów okażą się bezowocne…

— Trzy dni. — D’Artagnan wszedł mu w słowo, wyraźnie powziąwszy już decyzję. — Jeśli w ciągu trzech dni nie natrafimy na ślad Raoula, zawrócimy do Algieru.

— Do Oranu — poprawił go Aramis spokojnie.

— [i]Diable![/i] — burknął d’Artagnan pod nosem. — Zdążyłem już na moment zapomnieć, że w Algierze może nas czekać gorące powitanie. A zatem Oran. Tam też masz jakieś tajemnicze konszachty?

Aramis zdecydował się przymknąć oko na przytyk w głosie przyjaciela.

— Nie tak dobre jak w Algierze — przyznał szczerze. — O dziwo — dodał po chwili z krzywym uśmieszkiem.

— O dziwo — powtórzył d’Artagnan jak echo i także się uśmiechnął.

Oran, miasto obsadzone przez Hiszpanów, wydawałby się naturalnym celem działalności jezuitów, jednak z jakiegoś powodu Aramis nie zdołał nawiązać kontaktu z żadnym z agentów, którzy wedle jego wiedzy powinni tam stacjonować. Irytowało go to, wierzył jednak, że niezależnie od okoliczności zdoła zatroszczyć się o statek, który zabierze ich na powrót do Europy. Zostało im wszak nadal jeszcze trochę złota, które Atos i d’Artagnan uzyskali, sprzedając swoje majątki.

— Daleko mamy do tego Oranu? — zapytał Gaskończyk po chwili namysłu. — Oglądałem mapy u Ahmada, ale przyznaję, że niespecjalnie interesowałem się akurat tym kierunkiem.

— Co najmniej trzy tygodnie marszu, może nawet więcej — przyznał Aramis niechętnie.

D’Artagnan zagwizdał cicho.

— [i]Peste![/i] Miesiąc łażenia w turbanie i żarcia kaszy? — Skrzywił się.

— Nie martw się, mój drogi, nie sądzę, żeby kaszy wystarczyło nam nawet na połowę drogi — wytknął Aramis bezlitośnie.

Gaskończyk roześmiał się cicho.

— A zatem po problemie — skwitował.

Zaraz jednak znowu zmarkotniał i nietrudno było się domyślić dlaczego. Problemy piętrzyły się przed nimi nie mniej od otaczających ich gór, a niedobór kaszy był jednym z tych mniej istotnych.

— A skoro już mowa o kaszy, musimy nakłonić Atosa, żeby zjadł dziś choć kilka łyżek — mruknął ponuro d’Artagnan.

Aramis westchnął cicho w odpowiedzi. Nie lubił przyznawać się do porażki, tym razem jednak naprawdę kończyły mu się pomysły, a wieść, że zwykle tak sprytny Gaskończyk czuł podobną desperację, nie napawała nadzieją.

— Być może powinniśmy odpuścić — powiedział nagle d’Artagnan.

Aramis posłał mu zaskoczone spojrzenie, zaraz jednak dostrzegł w oczach przyjaciela ten szczególny błysk, który oznaczał, że ten zaczął już obmyślać jakiś plan.

— Zdaje się, że spróbowaliśmy już wszystkiego… — odparł ostrożnie, bacznie przyglądając się towarzyszowi.

Zgodnie z jego przypuszczeniem d’Artagnan uśmiechnął się chytrze.

— My tak — zgodził się, a potem klepnął go lekko po ramieniu, dając mu znak, by pospieszył naprzód. — Zagadaj Atosa — polecił.

Aramis się zawahał.

— Wolałbym wiedzieć, co planujesz.

— Czyżbyś mi nie ufał, mój drogi Aramisie?

— Skądże znowu, przyjacielu, ufam ci równie gorąco jak ty mnie — odgryzł się jezuita.

— Touche! — zaśmiał się d’Artagnan. — Chcę zamienić dwa słowa z hrabią de Guiche.

Świadom, że nic więcej z niego nie wyciągnie, Aramis zdecydował się posłuchać przyjaciela. Ostatecznie zależało im obu na tym samym, a ksiądz d’Herblay nie wątpił, że d’Artagnan dla Atosa zrobiłby wszystko. Przez ostatnie tygodnie Gaskończyk wielokrotnie zresztą dowiódł, że dla wspólnej sprawy jest gotów zaufać Aramisowi choćby i wbrew sobie. Teraz nadeszła kolej jezuity, by odpowiedzieć przyjacielowi tą samą monetą. Przyspieszywszy kroku, zrównał się z czołem pochodu, a d’Artagnan podążył za nim.

Wiedząc zapewne, że Atos jest zbyt pogrążony we własnych ponurych myślach, by zwrócić na nich uwagę, Gaskończyk sam wciągnął de Guiche’a w jakąś trywialną rozmowę. Wkrótce potem zaczął stopniowo zwalniać kroku, a w pewnym momencie niby mimochodem wziął towarzysza pod rękę, udając — pewnie zresztą tylko częściowo — że potrzebuje oparcia. Aramis z rozbawieniem obserwował kątem oka podchody przyjaciela. Zgodnie z planem d’Artagnana hrabia de Guiche nawet się nie zorientował, kiedy jego miejsce u boku Atosa zajął jezuita, on sam zaś zaczął pozostawać wraz z byłym kapitanem muszkieterów coraz dalej w tyle.

Aramis nie próbował zagadywać Atosa, dobrze bowiem wiedział, że niczego w tej chwili nie wskóra. Nietrudno było zgadnąć, jakimi mrocznymi ścieżkami podążały myśli przyjaciela, wątpił jednak, by istniały słowa, które mogły go jeszcze pocieszyć.

Gdy przybyli do obozu, ich towarzyszy nie było już nawet widać. Aramis mógł się tylko domyślać, że Tariq z szacunku nie chciał wyprzedzać swoich panów, człapał więc teraz pewnie noga za nogą gdzieś na końcu, w duchu klnąc ich opieszałość.

— Zdaje się, że potrawka Grimauda już na nas czeka — zagadnął bez większej nadziei, gdy dostrzegli wreszcie ponad zaroślami dym z ogniska.

Nie zdziwiło go, że nie doczekał się odpowiedzi. Atos chyba nawet go nie usłyszał. Minąwszy obojętnie ognisko wraz z dymiącym kociołkiem i z napięciem śledzącym kroki swego pana Grimaudem, hrabia de la Fère udał się wprost nad brzeg rzeki, który tutaj był znacznie dostępniejszy niż tam, skąd wracali. Po przeciwnej stronie wznosiła się nadal stroma ściana wąwozu, ale z miejsca, w którym stanęli na noc, dało się zejść po kamieniach nad samą wodę. Atos przystanął na moment na górze i odetchnął ciężko, a po chwili ruszył w dół. Już po dwóch czy trzech krokach potknął się lub może poślizgnął, zdołał jednak odzyskać równowagę i z właściwą sobie gracją bardziej zsunął się, niż zszedł na sam brzeg. Aramis postąpił kilka kroków jego śladem, gotów towarzyszyć przyjacielowi, gdyby ten uparł się zabrać do przeszukiwania brzegu. Atos jednak rozejrzał się tylko bezradnie, zgarbił się, jakby wszystkie okoliczne skały zwaliły mu się nagle na plecy, i przysiadł ciężko na najbliższym głazie, zwrócony tyłem do towarzyszy.

Upewniwszy się, że przyjacielowi nic nie grozi, Aramis zawrócił z cichym westchnieniem. Unikając zatroskanego spojrzenia Grimauda, opadł na swój starannie złożony koc i sięgnął po bukłak z wodą.

D’Artagnan i de Guiche zjawili się dopiero po kilku minutach. Gaskończyk jak gdyby nigdy nic ruszył w stronę kociołka i zażądał porcji potrawki. Aramis zmarszczył brwi. Zaintrygowany przyglądał się, jak de Guiche także podsuwa Grimaudowi swoją miskę. Zamiast jednak usiąść obok zajadającego już z apetytem Gaskończyka, młody hrabia rozejrzał się, a znalazłszy to, czego szukał, skierował się w stronę rzeki.

Aramis posłał d’Artagnanowi pytające spojrzenie. Ten jednak wzruszył tylko ramionami, nie przerywając przy tym jedzenia. Po chwili wahania jezuita podniósł się więc, zabrał swój koc i najciszej, jak mógł, przesiadł się o parę kroków bliżej kamienistej ścieżki, po której schodził już ich młody towarzysz.

D’Artagnan uniósł brwi znad swojej miski, Aramis zignorował go jednak. Może i podsłuchiwanie było czynnością nie całkiem godną szlachcica, Gaskończyk był jednak ostatnią osobą, która mogła go w tej chwili oceniać. Tym razem nie chodziło zresztą o zaspokojenie ciekawości ani zdobycie cennych informacji, które mogłyby posłużyć za broń. Chodziło o przyjaciela. Najbliższego, jakiego Aramis obecnie miał. Musiał zatem przekonać się na własne uszy, czy de Guiche zdoła jakimś cudem wskórać to, czego oni z d’Artagnanem nie byli w stanie. Położył się wygodnie na rozłożonym kocu, udając, że zamierza się zdrzemnąć, zamknął oczy i wytężył słuch.

— Panie hrabio? Czy mógłbym się przysiąść?

Nikt, kto spędził choć kilka minut w towarzystwie hrabiego de Guiche, z pewnością nie nazwałby go nieśmiałym. Nic zatem dziwnego, że niepewność w jego głosie z początku wydała się Aramisowi wybiegiem. Zaraz jednak uświadomił sobie, że de Guiche podobnie jak Raoul miał serce na dłoni i nawet kiedy wydawało mu się, że jest przebiegły, nie trzeba było większej przenikliwości, by bez trudu przejrzeć jego zamiary. Nie, gdyby de Guiche rozpoczął rozmowę od fałszu, hrabia de la Fère zakończyłby ją w tej samej chwili. Tymczasem, sądząc po chrobocie kamyków pod podeszwami butów, Atos posunął się, by zrobić intruzowi miejsce obok siebie na wielkim głazie.

— Oczywiście, usiądź, hrabio.

Aramis zmarszczył brwi. Gdyby na jego miejscu znaleźli się Gaskończyk lub jezuita, w obecnym stanie Atos prawdopodobnie nie zaszczyciłby ich ani jednym słowem. Tymczasem do de Guiche’a wypowiedział aż trzy i wyglądało na to, że na tym się nie skończy. Czyżby d’Artagnan rzeczywiście tak trafnie ocenił szanse młodzieńca?

— Panie hrabio… — De Guiche nadal brzmiał niepewnie. Atos chyba wciąż jeszcze go onieśmielał. Jeśli nawet jednak, chłopak szybko wziął się w garść i po krótkiej chwili wahania podjął już znacznie pewniej: — Wiesz bez wątpienia, że od przeszło dziesięciu lat wicehrabia de Bragelonne był mi drogi niczym rodzony brat.

Na ułamek sekundy zapadła cisza i Aramis mógł jedynie wyobrazić sobie, jak Atos potakuje.

— Zdaję sobie sprawę, że ani się do niego umywam, zresztą ani ja, ani żaden człowiek nie zdoła zapełnić pustki, jaką po sobie pozostawił — kontynuował de Guiche coraz bardziej żarliwie. — Jeśli jednak mogę choć w najmniejszym stopniu ulżyć twemu sercu, panie hrabio, być przy tobie, służyć ci, tak jak on by ci służył… Wiem, że Raoul by sobie tego życzył, a i ja sam niczego bardziej nie pragnę, niż być ci podporą w chwilach udręki i czcić cię jak ojca.

— Mój drogi chłopcze — Atos odezwał się drżącym głosem dopiero po chwili pełnego napięcia milczenia — wiedz, że od kiedy Raoul uznał cię za brata, już mi byłeś synem. Nie wiem jednak, doprawdy, co mógłbym dziś dla ciebie zrobić...

— Na początek, panie hrabio — de Guiche odważnie wszedł mu w słowo — racz mówić mi po imieniu.

Atos nic nie odpowiedział, ale Aramis bez trudu wyobraził sobie rzewny uśmiech, który zapewne pojawił się w tej chwili na twarzy przyjaciela. Hrabia de Guiche zaskoczył ich obu. Nawet jeśli to d’Artagnan posłał go do Atosa, to i cynik pokroju księdza d’Herblay nie mógł wątpić w szczerość słów młodzieńca. De Guiche bez wątpienia darzył Atosa szacunkiem i sympatią. Czy było możliwe, by ten może nie najbystrzejszy, ale w gruncie rzeczy porządny, pełen uroku i zawadiackiej fantazji młody człowiek obudził w Atosie choć skrawek tych ojcowskich uczuć, które już raz przed laty uratowały go przed autodestrukcją?

Ojcostwo. Aramis zdawał sobie sprawę, że nigdy nie było i nie będzie mu dane w pełni pojąć znaczenia tego słowa. Własnego ojca pamiętał jak przez mgłę. D’Herblay senior był człowiekiem surowym i zasadniczym, który trzymał wszystkich domowników twardą ręką. Aramis nie przypominał sobie nawet, czy choć raz w życiu odbył z nim prawdziwą rozmowę, a nie tylko z pokorą wysłuchał jego słów.

Piąty z ósemki rodzeństwa, był właściwie przyzwyczajony, że w domu nikt nie zwracał na niego większej uwagi. Nie był dziedzicem, by opłacało się go edukować, ani córką, żeby trzeba było zatroszczyć się o kandydata na męża, który zgodzi się na tak skromny posąg. Nie był przystojny jak Antoine ani wysoki i barczysty jak Pierre. Nie umiał być nawet tak czarujący jak najmłodszy Philippe, oczko w głowie matki i ciotek. Kiedy zjawił się po raz pierwszy w przyklasztornej szkole w Rouen, był po prostu drobnym, bladym, patykowatym René w wielokrotnie przerabianym ubraniu po starszych braciach. Na miejscu jednak szybko odkrył, że tu może stać się kimś więcej. Zaskarbić sobie pochwały, zdobyć pozycję, a nawet zyskać pewne przywileje i wygody, które ojciec uznałby za nadmiar grzesznego zbytku. Może i brakło mu przymiotów, którymi odznaczali się jego bracia, był jednak pojętnym uczniem i stanąwszy na neutralnym gruncie, szybko zaczął wcielać te nauki w życie. Wystarczyło milczeć, uśmiechać się i nadstawiać uszu oraz wytężać wzrok, a przy tym wiedzieć, kiedy należy zamknąć usta na kłódkę, a kiedy wręcz przeciwnie — szepnąć parę słów do właściwego ucha. Donosicielstwo nie mogło wszak być grzechem, gdy zachęcali do niego sami nauczyciele. A gdy czasem bardziej opłacało się nie donosić — cóż, miłosierdzie wobec bliźniego zawsze należało do dobrych uczynków.

Nie wracał do domu nawet latem. W szkole, choć słynęła z surowych zasad, szybko zdołał zagwarantować sobie taką ilość swobody, która tam, pod czujnym okiem d’Herblaya seniora, wydawała się nieosiągalnym luksusem. W domu znów stałby się tylko małym René, zbyt młodym i nieważnym, by warto było zwracać na niego uwagę. Tu miał już opinię jednego z bardziej pojętnych, a przy tym posłusznych uczniów, w razie potrzeby zaś zawsze umiał stać się dość potrzebnym, by nawet latem nikt nie kwestionował jego obecności w klasztorze.

Ojciec bez trudu uwierzył w jego powołanie, możliwe nawet, że szczycił się nim przed krewnymi i sąsiadami. Przynajmniej przez pierwszy rok lub dwa, potem bowiem przestał pisać do przełożonych klasztornej szkoły z pytaniami o postępy syna. Miał już zresztą swoje lata, niewykluczone zatem, że po prostu coraz trudniej było mu się już doliczyć potomstwa, zwłaszcza tych, którzy wyfrunęli już z rodzinnego gniazda. René nie chciał utrudniać biednemu staruszkowi życia, także więc powstrzymał się od wysyłania listów.

Rodzeństwo spotkał jeszcze tylko raz, na pogrzebie ojca. Wydali mu się zupełnie obcy, tak samo zresztą jak on dla nich. Nie przejmował się tym. Niedługo potem zyskał nowych braci — nie całkiem tak, jak planował, zamiast habitów nosili bowiem mundury muszkieterów, ale szybko okazali się mu bliżsi niż jakakolwiek rodzina.

Aramis mimowolnie uniósł powieki i spojrzał na siedzącego nieopodal d’Artagnana. Przyjaciel ostentacyjnie ostrzył szablę, zupełnie jakby chciał oznajmić wszem wobec, że nie zamierza zniżyć się do podsłuchiwania, mimo że nie był w stanie ukryć spojrzeń, które raz za razem rzucał w stronę siedzących nad rzeką towarzyszy. Aramis uśmiechnął się lekko. Relacja łącząca go z Gaskończykiem nierzadko przypominała tę, którą pamiętał z domu. Rywalizowali ze sobą niczym rodzeni bracia, działali sobie na nerwy, nieustannie patrzyli sobie na ręce. Prawdę mówiąc, gdyby nie Atos i Portos, prawdopodobnie nigdy by się do siebie nie zbliżyli, byli przecież tak różni, a jednocześnie na swój sposób tak bardzo do siebie podobni. A mimo to byli tu obaj, po trzydziestu z okładem latach, wciąż gotowi walczyć ramię w ramię i, jeśli zajdzie potrzeba, jeden za drugiego zginąć. Czyż to właśnie nie czyniło ich rodziną? Innej nie było mu trzeba.

A przecież sam także był ojcem — przypomniał sobie nagle, niemalże z zaskoczeniem, tak dawno już o tym nie myślał. Chłopczyk, który urodził się w styczniu 1649 roku, nosił tytuł księcia de Longueville, odziedziczony po człowieku, który uznał go za swojego, choć musiał chyba domyślać się prawdy. Charles-Paris — Aramis z trudem wydobył z pamięci to imię, do którego wciąż potrafił przypasować jedynie pucołowatą buźkę niemowlęcia. Nie żałował zerwanych kontaktów. Wiedział, że nie byli sobie nawzajem do niczego potrzebni, a interesując się chłopcem, mógłby mu więcej zaszkodzić, niż pomóc. Prawdę mówiąc, nie czuł się ojcem. Nie do tego był powołany, powtarzał sobie przed laty, opuszczając dom pani de Longueville, by więcej już doń nie powrócić — zresztą na prośbę samej księżnej. Od najmłodszych lat przygotowywany do kariery duchownego, nawet podczas kilkuletniej służby muszkieterskiej nigdy ani przez chwilę nawet nie pomyślał o tym, że mógłby się ożenić i stać się głową rodziny. Małżeństwo i życie rodzinne były dla niego czymś równie obcym jak łacina dla szynkarza z Rue Saint-Denis. Nie, Charles-Paris miał dobry dom, matkę, która zadbała o jego przyszłość, a do niedawna też „ojca”, który nie był skłonny do szukania dziury w całym. Miał dostatnie życie, w którym nie było miejsca dla kawalera d’Herblay, tak samo jak w życiu jezuity nie było miejsca dla dziecka. Tak było lepiej dla wszystkich i, doszedłszy do tego wniosku, Aramis ograniczył swoje zainteresowanie synem pani de Longueville do niezbędnego minimum.

Był wprawdzie jeszcze jeden młodzieniec, który pragnął nazywać go ojcem… Myśli Aramisa zupełnie wbrew jego woli popłynęły w kierunku Wyspy Świętej Małgorzaty. Szybko jednak potrząsnął głową. Zrobił dla Filipa tyle, ile mógł. Nie był za niego odpowiedzialny, a ukłucie winy, które w tej chwili poczuł, było jedynie głupim sentymentem, słabością, którą należało co prędzej wyplenić…

Na szczęście dla niego w tej samej chwili na kamiennej ścieżce rozległy się zbliżające się kroki, wyrywając go z pułapki myśli, którym nieopatrznie pozwolił na moment sobą zawładnąć. Aramis zazgrzytał zębami, zły na siebie, że przestał na moment uważać. Zdało mu się jednak, że pomiędzy Atosem a de Guiche’em nie padło wiele więcej słów ponad te, które zdążyły do niego dotrzeć.

— I jak, zjadł? — D’Artagnan nie bawił się w delikatność.

Ponury wzrok młodego hrabiego już sam w sobie wystarczyłby im za odpowiedź.

— Zjadł kilka łyżek, więcej nie dał rady i nie sądzę, żeby udawał. — De Guiche z westchnieniem podał wciąż pełną w co najmniej dwóch trzecich miskę Tariqowi, który ochoczo zabrał się do opróżniania jej zawartości. — Obawiam się, czy nie jest z nim jeszcze gorzej, niż nam się wydawało.

— Jest — odpowiedział krótko Aramis, w pełni świadom, że Atos zawsze potrafił z przerażającą niemal skutecznością ukrywać przed innymi swoje dolegliwości.

— Pamiętasz, jak zjawił się u pana de Treville z ramieniem przebitym niemalże na wylot, gotów udawać, że jest w pełni zdolny do służby? — D’Artagnan uśmiechnął się lekko do własnych wspomnień.

Aramis także powrócił myślami do tamtego poranka, jednak wspomnienie reprymendy, jakiej udzielił im kapitan w obecności wówczas jeszcze zupełnie obcego im Gaskończyka, nie było dla niego tak miłym jak dla d’Artagnana. Zmienił więc temat, nim de Guiche zaczął domagać się szczegółów tej historii.

— Kilka łyżek jest lepsze niż nic. Zdaje mi się, hrabio, że spotkał cię dziś nowy zaszczyt wraz z nowym obowiązkiem.

— Wypełnię go z przyjemnością — zapewnił de Guiche żarliwie. — Choć Bóg mi świadkiem, że wolałbym, by nigdy nie zaszła taka potrzeba. Myślicie, że cokolwiek tu znajdziemy?

— Nie wiem — odpowiedział szczerze Gaskończyk. — Ale musimy spróbować. Dla Atosa. I dla Raoula. Trzy dni. — Spojrzał znacząco na Aramisa, który skinął głową.

— Trzy dni — powtórzył cicho.